Kilka uwag na marginesie

1. Nie ja jeden mógłbym się dopisać do listy bohaterów tej sztuki. Jest nas z pewnością wielu, choć nie wszyscy myślą tak jak ja. Nie sposób jednakże, odwracając kartki prywatnej historii, nie spostrzec jak dalece nietypowa i trudna była sytuacja Polaków przyjeżdżających po drugiej wojnie na Ziemie Zachodnie. Do miejsc, które przez ostatnie 700 lat pozostawały we władaniu Niemców. Hasło propagandowe władzy ludowej mówiło: "myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili".

Jak rzadko kiedy losy indywidualne zostały poddane próbie zmieniających się radykalnie losów zbiorowych, losów całej ludzkości, o której przyszłości, szczególnie w Europie Środkowej, zdecydowało ponad głowami jej mieszkańców paru uzurpatorów, załatwiających swoje ciemne sprawy. Zwycięzcy dzielili zdobycze wedle uznania, nie patrząc na przywiązanie do rodzinnych stron i miłość do ziemi ojczystej. Exodus, jaki się wówczas wydarzył, masowa zmiana miejsca zamieszkania przez tak wielu, nie był jednak szokiem dla dziejów nowożytnej Europy.

Nasi prawie dorośli rodzice zostawili gdzieś na Kresach swoje ukochane przestrzenie i krajobrazy, i trafili tutaj decyzją PUR-u, by od początku zacząć coś, co ma zawsze tylko jeden początek. Jedno źródło, które bije miarowo w klatce żeber. Nowe źródło – bywa, klatkę rozsadza i nie znajduje drogi do rytmu, który wyznacza życie normalne.

2.
Urodziłem się siedem lat po wojnie w Zielonej Górze, przy ulicy Głowackiego (niem.Blücher Strasse), w jednym z szarych domków dla niemieckich rodzin robotniczych. Ursulki, ani jej ducha nie spotkałem, choć germańskie ślady były wyraźnie obecne w całym mieście. Domy, ulice i drzewa oddychały cały czas po niemiecku. Język zabudowy miasta i gramatyka ulic przypominały o swoich architektach znad Sprewy, a prawie całe środmieście, ocalałe podczas ataku Sowietów, przechowało w sobie wszystkie istotne dla siebie skarby i najbardziej charakterystyczne elementy. Tym trudniej było, wedle zaleceń uległych historyków, szukać tutaj śladów piastowskich orłów.

Mój ojciec, który skończył Politechnikę Poznańską, tylko dlatego że do WAT-u nie został przyjęty z powodów politycznych, bo w tym samym czasie dziadek mój był w Londynie, dokąd trafił z żołnierzami armii gen. Andersa – zbudował budynek KW partii. Twierdzę dla miejscowych partyjnych dygnitarzy, fortecę nowej ideologii.

Pół wieku później ja napisałem tekst Obudzonego miasta w hołdzie wszystkim, którzy powstali w maju 1960, przeciw narzuconej im komunistycznej wierze. Dużo wcześniej bawiłem się z kolegami na polu grabarza, przylegającym do poniemieckiej nekropolii, która jak wymarłe miasto przypominała o swoich przedwojennych dziedzicach.
Nagrobki opisane w germańskim narzeczu szwargotały, pełne słów niezrozumiałych, podniosłych jak gotyckie katedry i śpiewały nie naszą historię. Nie nasze wyznaczały dukty i marszruty, ale stanowiły dla nas wystarczające wyzwania do pojedynków i bitew, za którymi stała jedynie zwykła potrzeba rywalizacji. Na pewno nie potrzeba odwetu. Gdy tak fechtowaliśmy pośród starych mogił, wysoko nad nami kołowały synogarlice.

W 1966 zamieniono cmentarz na Park Tysiąclecia, a krematorium (które nazywaliśmy trupiarnią) na knajpę.

3.
Już prawie 10 lat mieszkam we wsi Droniki (niem.Dronike). Tu żywioł niemiecki jest obecny do dzisiaj. Do dzisiaj żyją tu rodziny mieszane: polsko-niemieckie, gdzie on jest Niemcem, a ona Polką i na odwrót. Droniki, naturalne przedłużenie Ciosańca (niem. Schussenze), ułożone architektonicznie w charakterystyczną podkowę nie mają jednak typowego dla niemieckich wiosek dziedzińca pośrodku sioła. Przed wojną granica między państwami biegła 12 km na północ, ale to nie ona wyznaczała podziały między ludźmi. One przebiegały niezależnie od granicy, a właściwie wcale ich nie było. Zwykli ludzie przywiązują się do miejsc, a miłość do nich wyznacza ojczyznę. Jan Strelski (Niemiec noszący polskie nazwisko) – właściciel domu, w którym mieszkam, wyjechał do Republiki Federalnej Niemiec dopiero w 1969 roku, wystraszył się polskiej emerytury. Cztery lata wcześniej posadził lipę, w której cieniu napisałem jedną ze swoich książek.

W mojej wsi wcale nie należą do rzadkości takie niemieckie odwiedziny, jakie opisała w swoim dramacie Magda Fertacz.

4.
Kiedy w programie do Wizyty starszej pani pisałem o potrzebie teatru wartości i upominałem się o teatr, który podejmuje głębię dramatu moralnych zmagań człowieka, nie mogłem przewidzieć, że piąty sezon Roberta Czechowskiego w Zielonej Górze będziemy kończyli sztuką wyjątkowo realizującą nasze artystyczne założenia. Jest w niej zawarta głęboko poruszająca wizja duchowego kryzysu współczesnego świata, nie ukrywająca, ani nie łagodząca sprzeczności, które określają indywidualne doświadczenia i potrzeba ich weryfikacji.

Bohaterowie Trash Story brodzą pośród wydarzeń i okoliczności, a żadne z nich nie wyrażają jednoznacznie ich stosunku do przeszłości. Nie jest to jednak sztuka o niepamięci. Gdyby taką była, byłaby nie rzeczywista. Jest to sztuka o trudnej pamięci, może o pamięci niewygodnej, ale o pamięci jedynej, jaka ma sens. Bez pamięci losy nasze byłyby ułomne albo urojone. Wszystko w czym się poruszamy, życie i kultura, domaga się elementarnego ładu. Pamięć jest tego ładu istotnym składnikiem.

Wojciech Śmigielski, Droniki, maj 2012



(-)
Materiały Teatru
12 czerwca 2012
Spektakle
Trash Story