Komedia na skraju rozpaczy

Skromna, mała, elegancka salka, udekorowana doraźnie, lecz bez przepychu. Słychać gwar powoli zbierających się ludzi, którzy bez pośpiechu zajmują miejsca usytuowane po dwóch przeciwległych stronach sceny. Jakieś problemy z biletami, rzędami, numerkami siedzeń, ktoś kogoś woła, ktoś się zgubił, komuś nagle zadzwonił telefon, aż w końcu spokój i cisza. Oczekiwanie na rozpoczęcie spektaklu. I wreszcie gasną światła, słychać muzykę. Właśnie tak rozpoczyna się sztuka na Scenie Kameralnej Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego

Już od 2 lat możemy delektować się tym występem w gościnnych murach katowickiego teatru. Jest to nietypowa komedia, która w oryginale odniosła wielki sukces, czego zresztą polska wersja nie musi jej zazdrościć, gdyż nadal cieszy się powodzeniem – i to u ludzi z bardzo różnych grup wiekowych. Sztuka ta jest nasycona charakterystycznym dla Woody’ego Allena humorem, co też zapewne wpłynęło na jej popularność. Co ciekawsze, sam Allen występował swego czasu w roli głównej, stąd też wzięło się to imię – Allan. Postać Lindy miała być natomiast grana przez Diane Keaton, niegdyś związanej z twórcą sztuki.

Jest to historia pewnego krytyka filmowego, którego zostawia żona, zarzucając mu m.in. bierność życiową i nikłe umiejętności w łóżku. Przykre, ale prawdziwe. Allan załamuje się, jednak pod wpływem żywcem wyciągniętej z „Casablanki” duszy Humpreya Bogarta, podnosi się na duchu i postanawia podbić niezbadany dotychczas świat kobiet. Nie sposób jednak nie zauważyć, że żaden z niego uwodziciel, wręcz przeciwnie – okazuje się być niezdarnym, pozbawionym wszelakiej pewności siebie nieudacznikiem. Mało tego – za grosz w nim elegancji, klasy, czy nawet wyrafinowania. W świetle agonii doskwierającej Allanowi na pomoc przychodzą jego najlepsi przyjaciele - Dick wraz ze swoją żoną Lindą. Od tej pory stają oni na rękach i na nogach, by wspomóc biedaka i nie dać jego „defektywnej” psychice doprowadzić go do ruiny.

Obsada spektaklu w oczach recenzenta wypada naprawdę korzystnie. Postać główna, wokół której kręci się całość fabuły, to wspomniany wyżej Allan Felix, którego zagrał Bartłomiej Błaszczyński. Trzeba przyznać, że rola nie należy do banalnych, gdyż wymaga od aktora umiejętności posługiwania się mimiką twarzy i gestykulacją na najwyższym poziomie. Jest to postać specyficzna – zagubiony, wiecznie przerażony człowiek będący pod stałą opieką lekarza terapeuty, niemal uzależniony od lekarstw, którego mało kto ośmieliłby się nazwać mężczyzną prawdziwym. W głębi duszy wrażliwy, próbuje pokazać światu, że na wiele go stać. Błaszczyński doskonale oddaje jego niekonwencjonalne „jestestwo”, tak zresztą dziecinne w zestawieniu z pozornym zorganizowaniem życiowym swego przyjaciela. Aktorowi nie można zarzucić nic, gdyż wręcz po mistrzowsku panował nad swoim ciałem, dostosowując niepewność ruchu do odgrywanego charakteru. Jednakże sama postać momentami aż do przesady nasycona była żenadą i pewnym bezguściem, otoczona porażką i tandetą. To zrozumiałe, iż o to chodziło w zamierzeniu – ale w reżyserii Grzegorza Kempinsky’ego wyglądało to momentami śmiesznie. Dało się zauważyć kilka elementów, składających się na tę opinię, z czego najbardziej irytującym był wręcz kobiecy pisk Allana symbolizujący jego strach czy zaskoczenie. Mimo to, z biegiem czasu widz był w stanie przywyknąć do tego zachowania i oddać się obserwacji reszty wydarzeń.

Inną ważną rolą w sztuce była postać Lindy. Trzeba przyznać, że w wykonaniu Kariny Grabowskiej wypadła ona rewelacyjnie. Bohaterka ta była żoną Dicka i przyjaciółką Allana. Ze swoim mężem związała się już dawno, co sprawiło, że była świadkiem wszystkich wzlotów i upadków byłego małżeństwa Felixa. To kobieta ułożona, choć w pewnych aspektach bardzo pokrewna głównej postaci, np. poprzez zdolności do histerii czy chwilowych depresji. Kocha swojego męża, zarazem z całych sił pomagając Allanowi w znalezieniu wybranki jego losu. Rola Lindy jest idealna dla Karina Grabowskiej, która potrafiła ukazać duchowe oraz cielesne zbratanie z głównym bohaterem. Dzięki temu staje się wręcz imponująco perfekcyjna.

Bohaterem godnym uwagi niewątpliwie jest też Dick, odgrywany przez Dariusza Chojnackiego. To „zużyty”, będący na skraju bankructwa biznesmen, który zapomina nawet o urodzinach swojej ukochanej. Jest wiecznie roztargniony, a nader wszystko nierozważny. Paradoksalnie, z jednej strony ułożony, a z drugiej - żyjący w wiecznym stresie, tak jak większość ludzi w XXI wieku. Kupuje działki, które okazują się być silnie napromieniowane, jest wiecznie zajęty, ciągle coś liczy i nie rozstaje się ze swą aktówką pełną papierów. Jego interesy idą źle, jest roztrzepany i nie potrafi ogarnąć wszystkiego, czego się podejmuje. Można by rzec, że jest skrajnie załamany nerwowo. Posiada pewne swoje nawyki, co jest w tej postaci intrygującą cechą, bowiem dla tego przykładu, ciągle wykonuje telefony, podając swoją lokalizację, co de facto zapewne nie ma większego znaczenia dla jego pozycji czy reputacji. Można to jednak uznać za element komiczny, do którego dołączają się wieczne walki z telefonem i ogólna frustracja Dicka. Jest jednak przyjacielem Allana i chce mu pomóc, ale nie ma dla niego czasu, co sprawia, że „powinność” tę przejmuje za niego żona. Koniec końców Chojnacki w tej roli wypadł doskonale, ukazując perfekcyjne skupienie na twarzy, jakby sam był głęboko zakorzenionym biznesmenem wciąż otoczonym przez stertę aktów, umów, katalogów, rejestrów i Bóg wie czego.

W sztuce tej obecnych jest także kilka ról pobocznych, które ubarwiają przebieg akcji. Jedną z nich jest grana przez Katarzynę Dudzińską – Nancy, była żona Allana. Przypadek ten jest na tyle osobliwy, że nie można jednoznacznie stwierdzić, czy rola była zagrana rewelacyjnie, czy wręcz żałośnie. Otóż jest to postać, która mimo swego zobojętnienia wobec męża, sprawia także ogólne wrażenie ogłupiałej czy osowiałej w obliczu nawet otaczającego ją świata. Ciężką sprawą jest oszacowanie, czy efekt ten był wynikiem scenariusza, czy gry aktorskiej. Należy wspomnieć o jeszcze jednej, istotnej roli odgrywanej przez Przemysława Wasilkowskiego. Jest to bezapelacyjnie najbardziej intrygująca postać w sztuce. Odegrany pierwszorzędnie, owiany tajemnicą i dyskrecją duch Humpreya Bogarta. Jest on prywatną formą imaginacji głównego bohatera, która pomaga mu w jego miłosnych „podbojach”. Jego pojawieniu się na scenie zawsze towarzyszy zmiana klimatu w postaci genialnej gry świateł, co ponadto podkreślają swoiste detale, takie jak biały, staromodny frak, papieros w ręku, czy szklanka whisky. Postać ujmuje swoją wytwornością i szykiem, jednocześnie będąc najspokojniejszym i najbogatszym w „mądrości życiowe” bohaterem z całej sztuki.

Trzeba również zwrócić uwagę na oświetlenie i dekorację. Z pozoru wszystko jest skromne i ograniczone, jednak to właśnie nadaje sztuce swoistego klimatu. Za to też należą się brawa dla odpowiedzialnej za scenografię Barbary Wołosiuk. Nad aktorami, nad częścią przeznaczoną do odgrywania scen, znajduje się mnóstwo lamp, tworzących atmosferę na sali. Twórcy sztuki powinni być z siebie dumni, jeśli chodzi o ten element, gdyż światła bardzo dobrze spełniły swoją funkcję. Często wprowadzały widza w dany nastrój, ukazywały zmiany sytuacji i informowały go o momencie, w którym nadchodził czas na refleksję czy wspomnienie. Oświetleniowcy katowickiego teatru pokazali prawdziwą klasę.

Niemniej jednak zdecydowanie najgodniejszą częścią całości przedstawienia była wpadająca w ucho, niezapomniana ścieżka dźwiękowa. Kompozycja muzyki ze światłem i odpowiednią grą aktorów na scenie to majstersztyk sztuki dokonany przy pomocy niewielkiego w zasadzie wysiłku, co jeszcze podkreśla jego majestatyczność. Soundtrack bogaty w utwory takie, jak: „I will survive” Glorii Gaynor czy „Time of my life” rodem z klasyki filmografii, jaką jest „Dirty Dancing”, to po prostu geniusz w czystej postaci.

Reasumując, sztuka „Zagraj to jeszcze raz, Sam” w reżyserii Grzegorza Kempinsky’ego jest unikatową komedią o ambitnych rozwiązaniach. Niekonwencjonalność sztuki Woody’ego Allena jest jednak na tyle skomplikowana, że nie można zaszufladkować do żadnej z kategorii, czy to komedia, czy dramat, czy jest idealna, a może zbyt banalna i beznadziejna. Tak naprawdę każdy osobno powinien dokonać pewnego rodzaju klasyfikacji, ponieważ odczucia w związku z tą sztuką mogą być zaprawdę różnorakie. Nie zapominajmy jednak, że dzieła Woody Allena zawsze będą stawiane na najwyższych półkach i określane jako klasyki.



Klaudia Trzeciak
Dla Dziennika Teatralnego
3 grudnia 2011