Lejzorek wśród nas

Lejzorek - żydowski krawiec z Homla, miasteczka na wschodzie Europy - to postać, której "burzliwe życie" stało się synonimem ludzkiego losu w ogóle. Obrotny, a nie cwany, bystry, choć naiwny, żywy duchem, lecz pełen melancholii, ciekaw świata, ale kochający nade wszystko strony rodzinne, odpychany i pogardzany stara się nie tracić wiary w siebie i życie w ogóle, a jednak nie ma ono dla niego miejsca.

Bo ten trochę Kandyd, trochę Żyd Wieczny Tułacz, jest przede wszystkim szarym, zwykłym człowiekiem. Miotanym przez wichry historii i ideologii, doświadczanym boleśnie przez rzeczywistość. A "Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca" przypadło na czasy trudne dla narodów i krajów, ale i - może zwłaszcza - dla indywidualnego losu. Tyleż w ZSRR, gdzie - po rewolucji, w dobie NEP-u, a i represji - rozpoczyna się opowieść, jak i wszędzie tam, gdzie los Lejzorka rzucił. 

Powieść Erenburga wydana w roku 1928 - w zamierzeniu głównie satyryczna, wykpiwająca absurdy Rosji Sowieckiej - nabrała z czasem znaczeń i uniwersalnego tonu. Bo i los żydowski, po Zagładzie, dopisał do dziejów Lejzorka tragiczną puentę.

Ale adaptacja "Burzliwego życia. .." autorstwa Macieja Wojtyszki, choć pisana była z myślą o uniwersalnym przesłaniu książki i z perspektywy współczesnej, to także - co tu kryć - z zamiarem wydobycia z niej walorów rozrywki. Specyficznego dowcipu, który można by umieścić w skarbcu humoru żydowskiego, atrakcyjności narracji, a i smutnej poezji. Udało się to Wojtyszce, nie dziwi więc, że przedstawienie, które zrobił w Ateneum, z urokliwą muzyką Jerzego Derfla, było latami przebojem stolicy. A grający w nim

Lejzorka Artur Barciś zyskał nią sobie sympatię i uznanie.

Że to doświadczenie było dlań ważne, świadczy jego spektakl w Koszalinie. Także z tej adaptacji korzystający. W krótkim słowie odreżyser-skim zamieszczonym w programie pisze Barciś, że wystawia Lejzorka, "bo to piękna, mądra, wzruszająca, ale też bardzo zabawna opowieść".

I taką stara się być koszaliński Lejzorek - pomyślany jako teatralna atrakcja, a i zaproszenie do myślenia o naszych pojedynczych losach, mielonych przez tryby dziejów. Przedstawienie ogląda się z przyjemnością i nie bez zadumy, zwłaszcza że co zdaje się łagodnie sugerować - historia się nie zatrzymała,więc i nasze czasy nie są wolne od szaleństw, z jakimi się zmagał mały krawiec. Barciś nie ma jednak zamiaru dopisywać do historii Lejzorka aluzji do tu i teraz. Choć jego bezdomna śmierć - w Jerozolimie a zatem w domu nie jako - nabiera dziś znaczeń aktualnych dodatkowo. Ale Barciś nie bawi się w politykę; skupia się na konstatacji, że "choć ,czas, w którym żył Lejzorek szczęśliwie minął, to ludzkie marzenie o szczęściu pozostaje do dziś takie samo". Dlaczego? Bo "świat jest nielogiczny". Cóż, jest w tym niewątpliwie racja, i szkoda jednak, że o tej "nielogiczności" mówi w przedstawieniu bardzo już historyczny kostium. Zwłaszcza epizody z Rosji - w anturażu ogranym niemiłosiernie - te gry i zabawy komunistyczną agitką, durnotą komisarzy, cynizmem i okrucieństwem władzy - sprawiają tu wrażenie bladego echa starych żartów z sowieckości.

Spektakl nabiera jednak wigoru, gdy los rzuca Lejzorka za granicę Kraju Rad - w Europę: do Polski, Niemiec, Francji... Mieszczańskie klimaty i karykatury w scenach z Niemiec zmieniają się gwałtownie i efektownie w dramatyczne memento hitleryzmu, w ostrej sekwencji przypominającej słynny "Kabaret" Boba Fossa. Świetne są sceny polskie - z błazeńskim rotmistrzem i ludowym chórem kraśnych panien, zaś paryska dekadencja, w której z lubością tonie Lejzorek, bawi i ma wiele pikantnego uroku.

Siłą "Burzliwego życia..." jest zespołowość. I to sceny zbiorowe mają największą dynamikę. Przestrzeń spektaklu - przy skromnej scenografii - żyje zaś i dynamizuje się dzięki sekwencjom filmowym rzutowanym na płótno, pełniące też rolę dekoracji i kotary. Ich autorem jest syn reżysera Franciszek Barciś.

Co nie znaczy, że w spektaklu o Lejzorku nie ma... Lejzorka. Ba, jest ich dwóch, bo obsada podwójna. Jednego dnia gra go - gościnnie - Dominik Jakubczak, innego Paweł Sowa. Mówiąc zaś całkiem serio: to bardzo młodzi, niedoświadczeni jeszcze aktorzy; dostali rolę po castingu.

Na premierze prasowej widziałem Jakubczaka. Jego Lejzorek ma dużo wdzięku, budzi sympatię. Mniej w nim szwejkowskiego stosunku do świata, a więcej liryki, delikatności. To także sprawia, że - pomijając fakt, że nie ułatwiają mu tego braki warsztatowe

- nie jest w stanie zagrać pierwszych skrzypiec (a mówiąc nieco żartem: skrzypce są instrumentem bardzo a propos w tym przedstawieniu). Z drugiej jednak strony, może i jest w tym sens? Lejzorek w tłumie, wśród nas, więc jako jeden z nas, staje się na swój sposób bliższy życiu. Może i bardziej prawdziwy?



Artur Daniel Liskowacki
Kurier Szczeciński nr 203
19 października 2012