Ludowy, czyli o ludziach i dla ludzi

Myślę, że gdzieś tam znalazłem swój strumyczek, który czasem łączy się z głównym nurtem, a czasem szuka swojej drogi. Naturalnie miałbym ochotę na odważniejsze eksperymenty, ale i tu ograniczają mnie finanse. A nie umiem powiedzieć: co tam, najwyżej będę miał kilkaset tysięcy straty. Prowadzenie własnej firmy nauczyło mnie wydawać tyle, ile mam.

Z jackiem Stramą, dyrektorem Teatru Ludowego w Krakowie, o scenie, która w sobotę będzie obchodziła jubileusz 60-lecia swego istnienia, rozmawia Wacław Krupiński.Wacław Krupiński

Wacław Krupiński: Twoje pierwsze wspomnienie związane z Teatrem Ludowym?

Jacek Strama: - Rozmawiałem ostatnio z panem Ryszardem Kotysem, aktorem naszej sceny w latach 1955-1964, który wspomniał "Świętoszka" Moliera w reżyserii Krystyny Skuszanki. I właśnie ten spektakl Ludowego pamiętam. Wkrótce zresztą zaczniemy próby tej komedii...

Prowadzisz zespół Ludowego od 10 lat. Wahałeś się, gdy Jerzy Fedorowicz, zostając posłem, zaproponował Ci tę funkcję?

- Nie. Od dwóch lat byłem jego zastępcą, a wcześniej przez lat dziesięć prowadziłem swoją firmę, zajmującą się produkcją spektakli - głównie dla Teatru Telewizji. I nierzadko obracałem budżetami większymi niż ten teatr.

W ciągu Twej dyrekcji odbyło się 60 premier; od "Ryszarda III" Szekspira, w którym grałeś, po "Kartotekę" Różewicza. Gdybyś miał na podstawie tych 10 lat określić profil Ludowego to co być powiedział?

- Powiedziałbym krótko: Ludowy - o ludziach i dla ludzi. Choć dziś termin ludowy ma inne znaczenie niż wówczas, gdy nazywano nim teatr. Anegdotycznie powiem, że corocznie dostajemy zaproszenie na przegląd teatrów ludowych, czyli teatrów wsi polskiej... Wiem; każdy teatr mówi o ludziach i jest dla ludzi, ale w przypadku naszej sceny to zobowiązanie bardzo konkretne. Wobec mieszkańców Nowej Huty.

Przez lata określała profil Ludowego.

- I przez autochtonów jest on niezmiennie traktowany jako ich teatr miejski. Oczekiwania wobec niego są więc takie, jak w mieście mającym tylko jedną scenę. Czyli oferta musi zawierać wszystko. Staramy się z widzami podnosić poprzeczkę sobie nawzajem. Tyle że od lat jesteśmy niedofinansowani, co wymusza opieranie się na repertuarze, który na pewno się sprzeda. Najlepiej byłoby grać farsy.

W maju minęło 45 lat od Twego aktorskiego debiutu...

- Ależ to przeleciało!

Wciąż grasz.

- Z rzadka. Dyrektorowanie zabiera zbyt wiele czasu i energii. Przez kilka lat nie miałem nawet zastępcy, potem wspierała mnie Dorota Groszek, główna księgowa. Bez niej nie wyobrażam sobie naszego teatru. Dokonuje cudów, by wszystko spiąć od strony finansowej. A przy naszej dotacji nie zawsze jest możliwe. Niemniej zagrałem w pięciu, sześciu premierach. Obecnie są to "Mąż mojej żony" oraz "Amy. Klub 27.

Za pierwszą z tych sztuk w 2005 r. na Festiwalu Komedii TALIA w Tarnowie otrzymaliście z Andrzejem Franczykiem nagrodę za najlepsze role męskie.

- Gramy to już niemal 12 lat. Nawet kiedyś umówiliśmy się, że dociągniemy do 365 spektaklu i kończymy. A teraz, gdy przed nami spektakl 360, zrobiło się nam żal. Więc pewnie wyznaczymy sobie nowy cel...

Co ciekawe, wpływy z biletów wzrosły wam od ponad miliona w roku 2006 do przeszło dwóch w 2014. W roku 2006 było - 63 577 widzów, w 2014 - już 94 465. Jak to się udało?

- To efekt zwiększenia liczby spektakli, ale i lekkiej zwyżki cen biletów. Teraz podczas listopadowej akcji 60 spektakli, mając dofinansowanie z Narodowego Centrum Kultury i Urzędu Miasta Krakowa, mogliśmy mocno obniżyć ceny. To pokazało, że bilety po 25 zł otwierają teatr na nowego widza, który chętnie gościłby w teatrze, tylko go na to nie stać. I tyle powinny kosztować bilety na spektakle tzw. misyjne. Na farsy niech będą droższe.

Macie kilka żelaznych pozycji.

- Rekord bije "Królowa śniegu", pozostająca w repertuarze, w odnawianych wersjach, od 1990 r. "Błysk rekina" 16 grudnia będzie obchodził swe 15-lecie. Tu też zmieniały się obsady, ongiś debiutowała w nim obecna gwiazda Katarzyna Zielińska, Marta Bizoń gra już inną rolę... Jedyny, który wciąż odtwarza tę samą postać jest Jan Nosal. Od 13 lat grana jest "Prywatna klinika". Są sztuki, jak "Kochanowo i okolice", z którymi mieliśmy się żegnać, ale nieustający entuzjazm widowni sprawia, że pozostają na afiszu. Ostatnio tak świetnie odbierany jest inny spektakl muzyczny - "Amy. Klub 27".

W wydawnictwie na 60-lecie czytam, że dyr. Strama zawiaduje Ludowym, "dryfując z prądem albo płynąc pod prąd wydarzeniom i nurtom kulturalnym".

- To taka licentia poetica autorki. Niemniej myślę, że gdzieś tam znalazłem swój strumyczek, który czasem łączy się z głównym nurtem, a czasem szuka swojej drogi. Naturalnie miałbym ochotę na odważniejsze eksperymenty, ale i tu ograniczają mnie finanse. A nie umiem powiedzieć: co tam, najwyżej będę miał kilkaset tysięcy straty. Prowadzenie własnej firmy nauczyło mnie wydawać tyle, ile mam. I tak koszty utrzymania zespołu i budynku powodują, że rocznie brakuje nam 900 tysięcy. Dokładamy z wpływów, pomniejszając środki na produkcję spektakli.

To Twój ostatni sezon jako dyrektora. Żałujesz, że już emerytura?

- I tak, i nie. Tak, bo nie czuję się jeszcze czcigodnym starcem. Bo udało mi się parę rzeczy, choćby przywrócić Krakowowi Mikołaja Grabowskiego jako reżysera, który przygotował u nas "Wychowankę", bo narodziły się inne projekty, np. z Januszem Wiśniewskim, z Remigiuszem Brzykiem. Może mój następca zechce je kontynuować...

A nie?

- Bo 10 lat zmagań o dopięcie budżetu naprawdę może zmęczyć. Ten teatr powinien mieć więcej swobody finansowej. Może doczeka tego mój następca.

Czyli?

- Nie ja rozdaję karty. Zostanie ogłoszony konkurs.

Jacek Strama - aktor teatralny i filmowy, producent filmowy, dyrektor Teatru Ludowego w Krakowie.



Wacław Krupiński
Dziennik Polski
4 grudnia 2015
Portrety
Jacek Strama