Miałeś nie żyć!

Słuch mam mniej więcej taki jak Łukasz Gazur z "Dziennika Polskiego", czyli absolutny. Głupio się chwalić, ale co poradzę? Mam, chociażbym nie chciał. To jak wtedy, gdy Cartman mówi Tokenowi (South Park S07E09): "Zagraj mi na basie", na co tamten, że nie umie, na co Cartman: "Jesteś czarny, umiesz" (i "Masz go w piwnicy"). Jesteśmy z Gazurem krakowskimi estetkami, czyli choć nie mamy słuchu, a on na pewno, mamy go z urzędu. Zresztą w krytyce robię przecież teatralnej, a to obejmuje, przynajmniej od święta, również teatr operowy. Z dwóch przyteatraliów, na których się nie znam, opery i performansu, wolę to pierwsze.

W najbardziej krakowskim z krakowskich budynków, Operze Krakowskiej w Krakowie (oficjalna nazwa), zrobili "Kandyda". Nie należy się zniechęcać kolorem budynku, czyli buraczkowym, bo on zawsze taki, a spektakle robią różne. "Różne" oznacza, że nie zawsze straszne. "Kandyd" jest niestraszny, różny od zwykłej produkcji Opery Krakowskiej.

Miałem nadzieję, że tak właśnie będzie, czyli do przeżycia, bo reżyser tej opery, Michał Znaniecki, zrobił kiedyś w Krakowie "Miłość do trzech pomarańczy", wszechstronnie chwaloną. Nie widziałem, ale wierzę na bazie "Kandyda", to znaczy "retroaktywnie". Późniejszy spektakl może sugerować jakość poprzedniego, jeżeli jest prawdą, że "po owocach ich poznacie". Znaniecki po prostu nie jest Laco Adamikiem Nie mam nic do Adamika, najczęstszego reżysera Opery Krakowskiej - do Adamika nie, tylko do oper w jego reżyserii. Do obejrzenia w reżyserii Znanieckiego jest w Krakowie również "Król Roger", "Szukając Leara: Verdi", "Opowieści Hoffmanna", "Eugeniusz Oniegin".

Ale zanim o spektaklu, zapraszam Państwa na chwilę ppoż., refleksji przeciwpożarowej. W Operze Krakowskiej oglądam opery, ale to oczami ciała, natomiast do oczu duszy zaglądają mi pożary. Siedzę i imaginuję, jak by to było, gdyby się to zapaliło. Rzędy są za długie, po dziesięciu krzesłach, najwyżej piętnastu, powinna być przerwa, a nie ma, za wąskie klatki schodowe, za wolna winda, choć to może wszystko jedno, bo kiedy się pali i tak się nie jeździ windą. Nie podoba mi się to! Zawsze kupuję w pierwszym rzędzie z prawej, żeby być pierwszym uciekającym. Rzędy są za długie, a scena za płytka i nieobrotowa, co niedobrze wpływa na jej tak zwane warunki, jej zdolności ekspresyjne. Budynek jest brzydki i do dupy pomyślany, choćby w toalecie takie są przerwy pomiędzy drzwiami a ścianą, że zabierz ze sobą pelerynę niewidkę, jeśli chcesz być niewidzialny. Dodam, że ta recenzja będzie pozytywna, bo nie jest recenzją kibla.

Na wstępie "Kandyda", jeszcze przed początkiem, jego autor, Wolter, spaceruje po proscenium i się prelansuje. W tej roli, gadanej, czyli nieśpiewanej, Sławomir Mokrzycki - nieśpiewak, nieaktor, dziennikarz. Grzebie wśród książek i uroczo ich nie czyta. Wejdzie gospodarz i się zorientuje, że było grzebane! Książki pochodzą z czynu społecznego "Zbuduj z nami scenografię", są darem od widzów. Żałuję, że przeoczyłem, bo też bym coś podarował: różne dyskursywne kiły, które mi zostały z poprzedniego wcielenia, i bym potem mógł napisać, że balet na scenie czyta Rosi Braidotti.

Libretto jest po angielsku, muzyka również. "Kandyda" napisał w znaczeniu muzycznym Leonard Bernstein, ten od "West Side Story". Angielskość, ściślej: amerykańskość, ściślej: hollywoodzkość tej "ścieżki dźwiękowej" słychać świetnie w ariach, które są piękne słodziutką pięknością, czyste lata 50. Proszę posłuchać lamentu Kandyda i się nie popłakać. Proszę się również nie sugerować, ponieważ Kandyd jest ogólnie do śmiania, raczej opéra comique, raczej operetka, czemu zaświadcza streszczenie: Kandyd z Panglossem "ruszają pospołu do Lizbony. Dzięki morskiej katastrofie spóźniają się odrobinę na słynne trzęsienie ziemi, które zrównało miasto z ziemią. Pangloss nie może powstrzymać się, by nie wyłożyć mieszkańcom Lizbony swych optymistycznych przekonań, i zostaje skazany na stos (What a day). Kandydowi znowu udało się ujść z życiem po sążnistej chłoście. Nadal trwa on w przekonaniu, że wszystko idzie jak najlepiej (It must be me), po czym śpieszy do Paryża (The Paris Waltz), gdzie szczęśliwym trafem spotyka Kunegundę. Udało jej się uciec ze splądrowanego zamku i jest dzisiaj kochanką zarówno kardynała Paryża, jak i pewnego bogatego żydowskiego handlarza (Glitter and be gay). Przyłapawszy obu kawalerów na figlach z Kunegundą (You were dead), Kandyd zabija ich i ucieka wraz z ukochaną oraz z jej Duegną, która zapewnia, że jest córką polskiego papieża (tango I am easily assimilated)" (Tysiąc i jedna opera).

No, i tak to. W krakowskiej inscenizacji Kandyd nie chodzi w szelkach, ale w skórze, gardle i fryzurze Voytka "Soko" Sokolnickiego (pisownia oryginalna). Pangloss spoko, Old Lady spoko, Kandyd spoko, Kunegunda spoko. Wszyscy spoko. W mój wieczór, czyli w niedzielę 16 czerwca, byli to po kolei: Adam Szerszeń, Małgorzata Walewska, Soko, Joanna Moskowicz. Walewska wygłosiła boskie mono przed kurtyną w przerwie, bardzo almodóvarowskie, por. Agrado we "Wszystko o mojej matce". Musiała je powiedzieć, czyli zagrać, nie zaśpiewać! Nie było akurat Katarzyny Oleś-Blachy, co jest rzadkością w Operze Krakowskiej.

W "Kandydzie" jest wszystko - dużo wszystkiego. Jest do śmiania, do wzruszenia, jest dużo zmian scenografii, teledysk się udał! Kunegunda śpiewa o złotej klatce, przebywając w złotej klatce. Balet ubrany w złote lateksy. Dużo podśmiechujek z Kościoła katolickiego, jak to u Woltera. Z judaizmu zresztą również, kiedy wpada rabin ze zwojem Tory i zdziela nim kogoś jak wałkiem do ciasta. Mamy tu ekumenizm jak w Full Metal Jacket: wszyscy "siebie warci". Symulują seks analny, następnie oralny. Opera PIEPRZNA jak "Mayday".

Bardzo dobre tłumaczenie! Bardzo dobre, takie jak w Shreku, twórcze, pomysłowe. "Złoty złom", "czuję się jak stara szmata!", "zabili cię czy nie?", "ej, miałaś nie żyć", a fragmenty rymowane są naprawdę rymowane. Kimkolwiek jesteś, tłumaczu libretta, czuj się pochwalony.

Wysoce mnie jara konwencjonalność sztuki operowej, która konwencjonalna jest do tego stopnia, że opery jeszcze nieistniejące mają już swoje programy, por. "Tysiąc i jedna opera" Piotra Kamińskiego. Tylko się modlę, żeby Wiktor Rubin i jemu podobni nie odkryli przypadkiem, że w operze też są hajsy i materiał do "przekroczeń". To byłby koniec wszystkiego. Byłoby tak, że reżyser przychodzi, nie robi, widzowie nie przychodzą, nie oglądają, a ja przyszedłszy, umieram, ale zanim umrę, mam to zrecenzować. Garbaczewski miał przez chwilę coś wspólnego z tą formą sceniczną (Zwycięstwo na słońcem w operze warszawskiej, czyli Narodowej), lecz bez wzajemności.

Krakowski "Kandyd" kończy się w hipermarkecie. Panie dosłownie oskubane z fioków chodzą oto w uniformach pań sprzątających, zamiast książek na półkach towary, co jak się domyślam, jest gryzącym "komentarzem", lecz nawet nie wnikam jakim, bo chyba dość klasistowskim. A zresztą, co tam, właśnie klasistowskim - i bardzo dobrze! KIEDYŚ BYŁO LEPIEJ.



Maciej Stroiński
Przekrój online
27 czerwca 2019
Spektakle
Kandyd