Między filmem i lalkarską pracownią

Gdańską "Kasieńkę" zobaczyłem na kieleckim Hurra! Ar-cie!, wakacyjnym festiwalu dla dzieci i młodzieży, którym Robert Drobniuch i jego zespół nakręcają coraz większą atrakcyjność Teatru Lalki i Aktora Kubuś.


Drogi Czytelniku, jeśli dotarłeś aż tutaj, zacznij proszę lekturę tego tekstu od obejrzenia zdjęć znajdujących się poniżej.

Prawda, że piękne?

Dziewięć pierwszych pokazuje to, co widzimy na scenie. Właściwie są nawet ciekawsze niż teatralna rzeczywistość, bo odcinają to, czego w teatrze uciąć się nie da: wielki biały ekran wkomponowany w kurtynę, na którym oglądamy spektakl „na żywo". Spektakl niemal w całości czarno-biały (choć na zdjęciach zarejestrowano sceny z elementami koloru: niebieski basen, plan miasta pełnego zieleni etc., jest ich jednak w całym przedstawieniu raptem kilka). Powinienem chyba powiedzieć: słuchamy, nie oglądamy przedstawienie. Bo tak naprawdę Kasieńka jest nagranym na taśmie monologiem 12-latki, która opowiada o sobie i najbliższych, gdy wraz z matką wyjechała z Gdańska do Coventry w poszukiwaniu Taty, który je opuścił i zniknął. Okaże się, że Tata założył nową szczęśliwą rodzinę, Mama doświadczy wszystkich współczesnych stresów kobiety w średnim wieku wychowanej w tradycyjnej rodzinie, zaś Kasieńka dozna upokorzeń, łez i szczęścia, jakie przeżywa wiele jej rówieśniczek. Ta historia ma niezwykłą wartość dla młodych widzów – jest odbiciem społecznego nurtu współczesnego teatru, w teatrze lalek niemal nieobecnego, mówi językiem 12-latka o skomplikowanych problemach naszych rodzin, zwłaszcza o dylematach i rozterkach młodych ludzi, z którymi muszą się borykać sami, niezrozumiani przez dorosłych, wyśmiewani przez rówieśników, znajdujący wsparcie jedynie wśród innych wykluczonych. Brawo Miniatura! To naprawdę ważna i potrzebna lekcja. Dla nas wszystkich, nie tylko dla 12-latek szukających po wyjściu z teatru aktywności, w których udowodnią swoją wyjątkowość (jak Kasieńka!).

Ale... wybrałem się przecież do teatru. Myślałem nawet, że do teatru lalek, w przeciwieństwie do jakiegoś dziwnego żurnalisty z gdańskiej „Gazety Wyborczej", który w rozmowie z reżyserką "Kasieńki" napomyka, że Miniatura – „kojarzona przede wszystkim jako teatr lalkowy" – „pracowicie odchodzi od tego stereotypu" (to tak, jakby powiedzieć, że jakaś gazeta pracowicie odchodzi od stereotypu gazety!!! Niby do czego odchodzi? Chce być kwartalnikiem naukowym czy kolorowym pismem?).

Tak czy owak, teatr to nade wszystko widowisko. Można w nim opowiadać historie, ale widowisko musi być. Tymczasem moja wyobraźnia podpowiada mi znacznie więcej niż widzę na płaskim ekranie. Więc po co mi teatr? Czy nie lepiej zagłębić się w lekturę osobliwych poezji Sarah Crossan?

Na ekranie są cienie hiszpańskie, tj. cienie postaci ludzkich oraz – jako tło dla ich działań – kawałki animacji komputerowej, filmu animowanego, elementów teatru cieni i rejestrowanych na żywo obrazów z kamery. Plastyka jest ciekawa, subtelna, graficzna, pomysł inscenizacyjny wykorzystuje grę wielkościami, chwilami mamy próbki abstrakcyjnego humoru. Ale bodaj w dwóch tylko czy trzech scenach mam poczucie, że wykorzystanie użytych środków daje zaskakujące efekty i pokazuje ciekawe możliwości. Np. kiedy bohaterka ocenia swój własny wygląd, niby przeglądając się w lustrze, my zaś widzimy graficzne wizerunki zniekształconej Kasieńki. Tak! tak możemy siebie widzieć w chwilach zwątpienia. Świetne! Zaproponowana konwencja satysfakcjonuje jednak tylko przez kilka minut. Potem wszystko staje się powtarzalne, nie możemy oglądać przecież ani mimiki osób obsługujących spektakl, ani ich emocji. Między niemrawo poruszającymi się papierowymi stopami matki i Kasieńki leżących w graficznym łóżku a mną nie wywiązuje się żaden emocjonalny kontakt. Czasem jakiś tekst uzyskuje ilustrację wprost na ekranie (pierwszy papieros). To wszystko. Trochę za mało!

Dzięki uprzejmości Miniatury, dołączam poniżej pięć kolejnych zdjęć. Widz tego nie zobaczy. To zdjęcia z drugiej strony ekranu. Pokazują kulisy powstawania tego przedstawienia, bo jednak jesteśmy w teatrze, nie w kinie, i wszystko dzieje się naprawdę. I nawet jeśli czynności wykonywane przez cały zespół nie są jakimś wirtuozerskim działaniem, tempo zmian, przebieranek, kolorystyka ubiorów, nieustająca bieganina, zmiana przedmiotów, czuwanie nad zachowaniem właściwej odległości od źródła światła, praca z kamerą, animacje wykonywane a vista, cała ta teatralna kuchnia jest fascynująca. Niestety nic z tego nie widzimy. To świat zarezerwowany dla wąskiego grona specjalistów, znających technikę, w jakiej zbudowano "Kasieńkę". Nie jest to technika nowa, ale u nas czy nie po raz pierwszy w takim zakresie została użyta? Brawo za to wprowadzanie nowych środków, nawet jeśli nie do końca one satysfakcjonują. Koledzy z innych teatrów, posługujący się podobnymi technikami, odsłaniają proces budowania zdarzeń, tę kuchnię teatralną właśnie, a ekran umieszczają z tyłu sceny, żeby pokazać ostateczny efekt wszystkich tych zabiegów teatralnych. Nie tracimy wówczas nic z opowiadanej historii, ale uzyskujemy dodatkowo atrakcyjne widowisko. Miniatura postanowiła schować to wszystko, co w teatrze jest najciekawsze. Skoro tak, dziś może do tej realizacji powinno się wykorzystać technikę motion capture, choć to pewnie tymczasem jeszcze marzenie w naszych teatrach?

W sumie "Kasieńka" to ciekawe doświadczenie, pełne rozmaitych wątpliwości, ale i inspirujące.

"Kasieńka" na podstawie książki Sarah Crossan "The Weight of Water". Przekł. Katarzyna Domańska, adapt. i reż. Anna Wieczur-Bluszcz, scen. Ewa Gdowiok przy współpracy Esy Floresy, muz. Łukasz Matuszyk. Prem. 26 III 2017 w Miejskim Teatrze Miniatura w Gdańsku. Zdjęcia ze zbiorów Miniatury.



Marek Waszkiel
Blog Marka Waszkiela
12 kwietnia 2018
Spektakle
Kasieńka