Nad Niemnem. Obrazy z teraźniejszości

Pozytywistyczna powieść opowiedziana przez młodych artystów, wesele w rytmie disco, romans na mglistej scenie i zaskakująco aktualny przekaz – to wszystko oferuje teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie w spektaklu: „Nad Niemnem. Obrazy z czasów pozytywizmu".

Dzieło w adaptacji Huberta Sulimy i reżyserii Jędrzeja Piaskowskiego zaskakuje widzów, którzy przyszli zobaczyć sztukę, spodziewając się wiernego odwzorowania oryginału. Napisana w 1888 roku przez Elizę Orzeszkową historia niezmiennie kojarzy się z długimi, zbyt patetycznymi opisami przyrody i nudą w szkolnych ławkach, towarzyszącą omawianiu lektury. Temu duetowi udało się jednak zdjąć urok i odczarować powieść, przekładając ją na deski teatru.

Pierwszą sceną jest prolog, w którym Justyna (Justyna Jankowska) oraz ciotka Marta (Marta Ledwoń) rozmawiają, wracając do dworku. Wtedy też widzowie zostają zapoznani z formą narracji prowadzoną konsekwentnie do końca trwania sztuki. Każdy z bohaterów, oprócz grania wyznaczonej postaci, jest również narratorem historii. W przerwach pomiędzy dialogami aktorzy opisują swoje uczucia, przeszłe wydarzenia czy zgrabnie wplatają znienawidzone przez uczniów opisy przyrody, które w tym wydaniu nie przeszkadzają, a nawet stają się perfekcyjnym dopełnieniem historii. Ten zabieg buduje nie tylko teatralność, ale łamiąc czwartą ścianę, nadaje widowisku lekkości i autentyczności, których momentami brakowało w oryginale.

Następnie akcja toczy się w dworku, w którym zbierają się wszyscy bohaterowie, by świętować imieniny pani domu. W tej chwili warto wspomnieć o świetnie przemyślanej scenografii (Anna Met) – dialogi w salonie mają miejsce na wąskiej, niemalże duszącej przestrzeni, natomiast te na łonie natury, zostają przedstawione z rozmachem, zajmują całą powierzchnię sceny, w oparach gęstego dymu, na tle złoto błyszczącego słońca. Pozwalają wziąć oddech i oczami wyobraźni zobaczyć przyrodę tak bogato opisywaną przez Orzeszkową. Autorzy dają do zrozumienia, że to naturalne otoczenie, niosące harmonię i spokój - w przeciwieństwie do klaustrofobicznej aranżacji pomieszczeń wewnątrz dworku.

Właśnie na tej grze przeciwieństw skupiają uwagę widza, chociaż spektakl daleki jest od oczywistego dzielenia bohaterów na dobrych i złych, tak jak to było pokazane w powieści. Postaci są ironizowane, reżyser wytyka ich wady i wyśmiewa słabości – Emilia Korczyńska (Edyta Ostojak) jest nadwrażliwa i delikatna, jak na damę z zaawansowanym stadium globus histericus przystało, jej mąż (Włodzimierz Dyła) zmęczony wiekiem i sądami z chłopstwem, mówi ciągle podniesionym głosem i żyje w świecie bardzo oddalonym od swojej żony, nawet Witold (Michał Czyż), który jest bohaterem pozytywnym, w pierwszych scenach ukazuje się jako upupiony maminsynek.

Historia nie odbiega strukturą od tej zapisanej na stronach powieści, jednak za sprawą gry młodych aktorów ożywa i przybiera znacznie przystępniejszą formę. Duet Justyny i Janka Bohatyrowicza (Maciej Grubich) uwodzi autentycznością, subtelne przerysowanie postaci chłopaka komponuje się z kampem, który otoczy widza z każdej strony w scenie wesela, a naturalność, z jaką gra Justyna Jankowska sprawia, że trudno oderwać od niej oczy. W scenach kłótni można odnieść wrażenie, że to nie żaden teatr tylko prywatne życie młodej Orzelskiej, a my jako widzowie bezwstydnie ją podglądamy. Gra aktorska jest wielką zaletą tego widowiska, dodaje świeżości i odmładza przestarzałą fabułę lektury.

Jedną ze scen, która wyrywa się z konwencji, jest wiejskie wesele głównych bohaterów. Nie jest to wesele z czasów pozytywizmu, nie jest to typowe chłopskie wesele, ale z całą pewnością jest POLSKIE. Tańce w rytm disco, „Biały miś" wybrzmiewający z głośników, metaliczne koszule połyskujące wszystkimi kolorami i oddające się szalonym tańcom ciała gości – żadnego z tych obrazów nie może zabraknąć na dobrym weselu i reżyser dobrze o tym wiedział. Piaskowski przeplótł historię Orzeszkowej Kampem, który w dobrych rękach ma moc lustrzanego odbijania rzeczywistości. Charakteryzacje i kostiumy bohaterów (Anna Met) będące z innej epoki i bezpośrednie zwroty do publiczności dodały sztuce świeżości.

Spektakl nie dystansował się od widza, wręcz przeciwnie z każdą sceną był coraz bliżej. Od mgły unoszącej się nad wodami Niemna, która spływała ze sceny na widownię, po poinformowanie przez jedną z gościń wesela, że teraz śpiewana będzie jej ulubiona piosenka z filmowej adaptacji powieści. Jednak udało się, też zbliżyć do widza na innym poziomie, widowisko ujmowało aktualnością, która była miłym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę przestarzały oryginał. Pieśń „Tęcza", która nie symbolizuje buntu chłopów w XVI wieku, tolerancja i akceptacja „innego" czy bajkowe pogodzenie dwóch, od lat skłóconych grup, tym razem były bliżej niż kiedykolwiek.



Nikola Kardasz
Dziennik Teatralny Lublin
19 stycznia 2023