Nasz "Tadek" po zmyślnym liftingu...

Mickiewicz ze śmietnika - wyśpiewany, wytańczony, wymruczany, wybębniony, odmłodzony - z sukcesem!

Nareszcie! - W "Syrenie" porządnego coś i "oryginalnego". Coś, co nie wywołuje estetycznego absmaku. Bez pałętającego się po scenie aktorstwa w złym guście. Bez zadęcia, finalizowanego niestrawnością i wzdęciem. Bez szarży, a (jak sądzę) chwytliwe. Bez kiczu, a (przypuszczam) - chodliwe. Nie obliczone na konsumentów serialowych papek czy też stadno-gromadne widzów pielgrzymki i (autokarowe) wycieczki namolne (w tym szkolne).

Rzecz dotyczy do niedawna obowiązkowej, a obecnie poznawanej (?) per fragmenta lektury, której młódź współczesna i średniozaawansowany wiekowo współczesny czytelnik rzekomo nie rozumié... - "Pan Tadeusz" wieszcza Adama (trudny do przełknięcia - bądź co bądź, to nie "Actimel" z telewizyjnych reklam...). Kiedyś - dawniej - pod strzechami, gontem, dachówkami, eternitem - czytelnik rozumiał!... Obecnie - w blokowiskach, wypasionych apartamentowcach czy wolnostojących architektonicznych "gargamelach" - nie rozumié... Obecnie to dla niego język obcy i egzotyczny jak "Obcy. Pasażer Nostromo" (czy jeszcze jaki inny, zagadkowy Nostradamus)... Niby trochę "kuma", coś tam "czai" - ale tak jakosi nie do końca. Czytanie ze zrozumieniem odpada! Mniejsza o dzięcielinę i świerzop. W ogóle "masakra" jakaś! Słowem, trza mu słowo po słowie "z polskiego na nasze" (!?) - tłumaczyć.

Zadania podjęła się, reżyserując grupkę młodych aktorów, Joanna Szczepkowska. Przykroiła oryginał, poprzeplatała i zdynamizowała urywki ksiąg, omaściła skwareczkmi z przekładów obcojęzycznych. Zatem uwaga! - odbiorca spektaklu Szczepkowskiej powinien jednak mickiewiczowskie dzieło znać, w przeciwnym razie - nieszczęśnik - pojmie z niego niewiele.

Zza sceny słyszalna, w strzępkach, kolejno "węgierszczyzna", "litewszczyzna" i "japońszczyzna" - pierwsze takty inwokacji. Scenograficzne ubóstwo - podwórkowy trzepak, obok budowlane metalowo-ażurowe rusztowanie, sporo skrzynek, podobnych do tych z warzywniaka, w kącie metalowy śmietnik (nieco démodé - jeszcze sprzed epoki ekologicznej segregacji). Wyobraźnia widza odnajduje w tym i Soplicowo, i zamek Horeszków, karczmę i dobrzyński zaścianek, i las grzybny, i puszczę zwierza pełną... Trafnie dobrane (przez scenografkę Małgorzatę Ptok) kostiumy - na wykonawcach niby "druga skóra"!

Pojawiają się uczestnicy castingu, prezentują (prawie natychmiast przerywane przez reżyserski głos z offu) kawałki poematu. Nie recytują - mówią. Mają czekać na werdykt... Czekając, spontanicznie - z własnych, różnorodnych osobowości i uzdolnień - zlepiają sprawny aktorski organizm, ten zaś niejako samorzutnie poczyna przetrawiać mickiewiczowską epopeję. Daje sygnał startu do "niezłej jazdy"!...

Nie ma ról od początku do końca, postaci tworzą wszyscy - jedni dorzucają więcej tu, inni szkicują więcej tam. Jest dla Szczepkowskiej "Pan Tadeusz" (nie bez racji) bohaterem zbiorowym, utworem na orkiestrę, której soliści i instrumenty przenikają się wzajem. W przenikaniu tym wyliczyć dałoby się całkiem sporo indywidualnie i ciekawie zarysowanych bohaterów i scen: sugestywny song o, tragicznej w skutkach, historii młodego Jacka Soplicy i Stolnika (z wyrazistym Gerwazym - Jacka Glapińskiego); świetna Telimena (Anny Modrzejewskiej) w scenie nad strumieniem i jej (przytoczony - ogniście - po węgiersku!) wyrzut pod adresem Sędziego (Adriana Perdjona); obłędna Zosia (Zuzanny Grabowskiej) w ogródku (w porannem stroju i z głową odkrytą... trzymając w ręku podniesione sito), jeszcze przed poznaniem Tadeusza (Piotra Dudy); onże (w wąziutkim krawaciku, białej koszuli, układny, jak peerelowski aktywista Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej) Tadeusz - w momencie pożegnania z Sędzią przed odjazdem z Litwy. Znów "koncertowa" Telimena (kwintesencja erotyzmu) w świątyni d(u)mania i maszerujące gęsiego mróweczki; walc i namiętne tango Telimeny i Tadeusza (tym razem jest nim Paweł Ciołkosz); fenomenalnie wpasowany Hrabia (Jacka Zawady), reagujący podczas wieczerzania w zamczysku na mowę Podkomorzego - przy tym znakomita inkrustacja "japońszczyzną" rodem z filmów Kurosawy, no i stojącą z tyłu Telimenta-tłumaczka. Raz jeszcze temperamentna Telimena, z czerwonym szalem (jak z "Carmen"), karcąca (w "czeszczyźnie") wyjeżdżającego Tadeusza: - O, střež s! Však te vsiudy dosigně... Prč! Človék podlý! -

Są zgrabnie skrojone zbiorówki: polowanie na niedźwiedzia; koncert Wojskiego na rogu (jako radosny taniec dzikich z pieśnią tam-tamu w tle); wjazd Hrabiego (skojarzenie z paradą równości) z dżokejami przed dokonaniem zajazdu na soplicowski dwór; niespodziewane nadejście Moskali (przychodzi na myśl metrum tuwimowskiej "Lokomotywy)"; początek księgi IX - Bitwa (z break dance\'owym popisem ks. Robaka i zbytnią zalotnością majora Płuta) czy początek księgi XI, z pamiętnym: - O, roku ów... (poprzedzony syrenami alarmowymi). A jeszcze spowiedź Robaka - na podobieństwo zbiorowej modlitwy; a jeszcze przemyślany w drobiazgach koncert Jankiela (bezbłędne obsadzenie Ewy Greś) - gra cieni we wstępie, Polonez Trzeciego Maja z delikatnym murmurando, rzężenie skrzypiec przy wspomnieniu Targowicy, opętańczy Mazurek Dąbrowskiego (jakby wybębniony przez szamanów, gdzieś z afrykańskiego buszu).

Zredukowane (do niezbędnego minimum) opisy przyrody (Nad Soplicowem słońce weszło... lub Owe obłoki ranne, zrazu rozpierzchnione... itp.) w spektaklu Szczepkowskiej przemykają jako króciuteńkie songi. To, zda się, wystarczająca proporcja. Plus za całokształt oprawy-inspiracji muzycznych dla Beaty Jankowskiej-Tzimas.

Rytm inwokacyjnego trzynastozgłoskowca Litwo! Ojczyno moja..., w trakcie ukłonów po premierowym spektaklu, "odkryty" (niczym Ameryka) - dociera do nas wystepowany, z usidloną - tym razem w bezgłośniej "recytacji" - średniówką. (Co to średniówka? - bierz przykład z prezydentów, szukaj w wikipedii!). Odkrycie ładne - uwspółcześniająco-"ubogacające". Do pojęcia proste... Wystarczy trochę (nie zdezelowanego basowymi "omłotami" ze słuchawek) słuchu mieć. Wystarczy chcieć, a niepojęte da się - za sprawą teatralnego zabiegu - pojąć...

I pomyśleć, by do tego doszło - Szczepkowska musiała przypadkowo zauważyć walający się śmietniku egzemplarz (genialnej, ponadczasowej poetyckiej partytury) mickiewiczowskiego dwunastoksiągu.

Siedząca z tyłu "widzka" do sąsiadów: - Ja jestem fanem (dla widzki, najwidoczniej płeć nie odgrywa roli) "Pana Tadeusza". O pomyśle Szczepkowskiej usłyszałam w radiu i zaciekawiło mnie, co to znaczy ten obcy język. Dzwonię do Marcina, a on odpowiada, że właśnie odchodzi od kasy w "Syrenie" i już kupił. -

Ja też, Pani Joanno, ten Pani pomysł kupuję.



Krzysztof Rozner
www.kulturalna.warszawa.pl
22 września 2010