Nie jestem dyrektorem na telefon

Nie da się teatrowi odebrać głosu, zapewniam panią. Co najwyżej, będziemy jeszcze bardziej twórczy, użyjemy nowych symboli, to i owo pokażemy inaczej, ale na pewno nie wycofamy się z rozmowy o sprawach ważnych.

Delikatna blondynka. Wygląda na osobę, którą można przestraszyć głośnym słowem. Ale lepiej niech nikt nie próbuje... Bo zderzy się z silną osobowością. Henryka Wach-Malicka rozmawia z Dorotą Ignatjew - dyrektor artystyczną Teatru Zagłębia w Sosnowcu

Henryka Wach-Malicka: Gdy weszłam do pani gabinetu, czytała pani "Uległość" Michela Houellebecqa, futurystycznie złowieszczą opowieść o umieraniu "starej" Europy. Czeka nas adaptacja tej książki w Teatrze Zagłębia?

Dorota Ignatjew: - Raczej nie. Choć faktycznie, to jest temat, jaki pewnie by nas zaintrygował. Lubimy nakłuwać balon, czujemy potrzebę stawiania trudnych pytań.

A jaka była pierwszą, na jaką natrafiła po objęciu dyrekcji artystycznej w Teatrze Zagłębia?

- To nie była trudność, tylko wielka niewiadoma. A sytuacja - specyficzna. Wystartowałam w konkursie na dyrektora, nigdy wcześniej nie będąc w Sosnowcu. A nawet nie znając żadnego przedstawienia Teatru Zagłębia... Głównie pamiętam więc pierwsze pytanie, na jakie musiałam sobie odpowiedzieć po zobaczeniu kilku spektakli tego teatru - "Stawiam na zespół, czy na poszczególne aktorskie indywidualności?" W teatrze możliwe są obydwie drogi. Tyle tylko, że każda z nich oznacza inny repertuar i innych realizatorów.

Postawiła pani na zespół, co widzowie od razu dostrzegli i docenili. Ale też na określony model teatru - często mówiący o kwestiach spornych, nawet drażliwych, nie epatujący jednak brutalizmem, dosłownością, czy wrzeszczącą publicystyką.

- Teatr musi poruszyć w widzach jakąś czułą strunę, dla mnie jest jednak przede wszystkim metaforą, umownym znakiem. Wbrew pozorom, jestem w teatralnej branży długo. Nie brakuje mi doświadczenia i, mam nadzieję, wyczucia potrzeb publiczności. Pracowałam w hierarchii teatralnej na różnych stanowiskach nie tylko jako aktorka i reżyserka byłam kilka lat asystentem reżysera między innymi wielkiego kreatora teatralnego Jerzego Grzegorzewskiego i dyrektora Teatru Narodowego Jana Englerta. Z ich rozumienia istoty teatru do dziś korzystam. Ważne są również korzenie mojej teatralnej wrażliwości i systemu wartości. We Wrocławiu, gdzie mieszkałam od dziecka, oglądałam dosłownie wszystko, co było na afiszu - spektakle dla dzieci, dla dorosłych, przedstawienia Jerzego Grotowskiego, Kazimierza Brauna, pamiętam "Hamleta" z Bogumiłem Lindą, słynną "Dżumę" i mnóstwo innych tytułów, które zapisały się w historii. Taki teatr mnie ukształtował i taki staram się robić z moim zespołem, który najwyraźniej akceptuje tę wizję. Nie bez znaczenia są studia na wydziale aktorskim w Krakowie i na wydziale lalkarskim. które rozbudziły moja wyobraźnię.

W ciągu 4 lat pani dyrektorowania Teatr Zagłębia wypłynął na szerokie wody. 27 nagród na różnych festiwalach i wysoka frekwencja w siedzibie...

- ...a gramy codzienne, nie tylko w weekendy, co nie jest na polskich scenach powszechne.

No więc, krótko mówiąc: ma się pani czym pochwalić.

- Chwalić to ja się mogę przede wszystkim zaufaniem zespołu. To zresztą zabawne, że na co dzień mówimy sobie po imieniu i ja jestem po prostu Dorotą, ale jak "odbieram" przedstawienie na pierwszej generalnej, zmieniam się w... Królową Lodu. Tak mnie nazywa męska część zespołu. Ponoć dlatego tak mówią, bo w sprawach artystycznych jestem "nieskruszona, silna i zasadnicza"; może czasami wręcz zimna. Z dyrektorem Zbigniewem Leraczykiem staramy się jednak oszczędzać zespołowi stresów. Nikt dobrze nie pracuje w stresie. W teatrze wierzę w ewolucję, a nie w rewolucję. Rewolucja zawsze ma moc niszczącą.

A ja myślę, że takim odgromnikiem w relacjach z zespołem był pierwszy wspólny, wielki sukces, czyli realizacja "Korzeńca".

- To kamień milowy, zgadzam się. Nie od niego się jednak zaczęła ta fajna, twórcza i jednocząca nas atmosfera. Próbę ogniową przeszliśmy przy naszej pierwszej realizacji sztuki Doroty Masłowskiej "Między nami dobrze jest", w reżyserii Piotra Ratajczaka. Dla wielu aktorów to był nowy sposób grania i wyrażania emocji. I nowe narzędzia warsztatowe, bo dramat napisany jest trudnym językiem, który musiał być przecież dla odbiorcy w pełni zrozumiały. W dodatku, forma przedstawienia wymagała przełamania przyzwyczajeń, czemu towarzyszyła obawa o reakcje widzów. Poszło jednak świetnie, zespół uwierzył w swoje możliwości. No, a potem rzeczywiście był "Korzeniec".

Skąd przyszedł impuls?

- To był czas, kiedy szalała medialna historia zabójstwa małej Madzi, kiedy mówiło się o natychmiastowej karze za grzech dzieciobójstwa, itd. Uznaliśmy z reżyserem ,że chcemy o tym mówić, ale nie w konwencji "dramatu faktu", nie po oczach i na pewno nie wprost. Takie jest zresztą moje artystyczne credo.

Mówić o konkretnej rzeczywistości, ale artystycznym językiem? To nie jest dziś w teatrze "modne".

- Widzę sens w opowiadaniu o ważnych sprawach w przemyślany, artystyczny sposób. Dlatego szukaliśmy z Remigiuszem tekstu, pokazującego mechanizm rodzenia się i oceny zbrodni. Tekstu na tyle uniwersalnego, żeby teatr nie w był stroną w konkretnym wydarzeniu. Nie uzyskaliśmy wprawdzie praw do "Dwunastu gniewnych ludzi", za to odkryliśmy książkę Zbigniewa Białasa. W dodatku związaną organicznie z Sosnowcem, choć nie będącą jego laurką. Rytm historii wyznaczają w końcu, na przemian, dobre i złe wydarzenia. To była niezwykła praca. I uczciwie zapracowany sukces samoistnego, mimo literackiego pierwowzoru, utworu teatralnego. Sukces wszystkich realizatorów! W tym autora adaptacji tekstu - Tomasza Śpiewaka, który niedawno debiutował zresztą na scenie Teatru Zagłębia jako reżyser. Zrealizował u nas swój dramat "Sala Królestwa".

Sosnowiec "zagrał" jeszcze w przedstawieniu pt. "Czerwone Zagłębie" i... to by było na tyle. Świadomie odchodzicie, jako teatr, od kwestii tożsamości mieszkańców miasta?

- Nie ma powodu obracać się w kręgu tych samych tematów. Chyba, że pojawi się jakaś nowa, szalenie inspirująca artystycznie historia...

Kolejnym sukcesem okazał się "Koń, kobieta i kanarek", także spółki Śpiewak (tekst) i Brzyk (reżyseria), który właśnie zwyciężył w plebiscycie TVP Kultura, w ramach Telewizyjnego Festiwalu Teatrów Polski. Taki werdykt wydali widzowie. Warto przypomnieć, że dokładnie rok temu, to samo przedstawienie zyskało uznanie jurorów festiwalu Interpretacje. Czyli: spektakl prawie idealny, podoba się i publiczności, i fachowcom. Tylko, że określenie "podoba się" jest tu nieadekwatne; to historia wstrząsająca.

- I, niestety, ciągle aktualna. R. Brzyk i T. Śpiewak po realizacji "Korzeńca" wiedzieli że chcą zrobić spektakl o kobietach. Moją i ich (mimo wszystko, osób z zewnątrz) uwagę zwrócił fakt, że w tym regionie panuje jakaś niesamowita apoteoza mężczyzn. Model kobiety uległej i podległej "ciężko pracującemu mężowi lub ojcu", kiedyś faktycznie spowodowany sytuacją ekonomiczną, trzyma się zaskakująco mocno. I choć zmieniły się okoliczności i możliwości, kobieta ciągle o swoje prawa musi walczyć. To był w jakimś sensie punkt wyjścia naszego myślenia o mającym powstać spektaklu... To przecież problem nie tylko tego regionu, lecz w ogóle problem naszego kraju. A może i ludzkości. W naszej cywilizacji kobieta ciągle nie jest bytem indywidualnym, ciągle musi się z czegoś tłumaczyć, komuś podporządkowywać... Sama jestem samotną matką dwójki dzieci i wiem, ile razy przychodziło mi borykać się z rzeczywistością, udowadniać, że jestem tak samo dobra, jak mężczyzna. Naprawdę chciałam zobaczyć siebie w czyimś teatralnym losie.

Sporo jest tekstów na ten temat, zdecydowała się pani jednak na oryginalną sztukę, napisaną specjalnie na zamówienie Teatru Zagłębia.

- Wiedzieliśmy czego szukamy, ale nawet jak znajdowaliśmy interesujący materiał, czegoś w nim brakowało. Na zewnątrz, poza teatrem, trwała natomiast zajadła dyskusja o "in vitro" i ustawie antyaborcyjnej. Tomka, jako autora tekstu, ta dyskusja zainspirowała. Nie to, że chcieliśmy zrobić spektakl o ustawie jako takiej. Publicystyka w ogóle nas nie interesuje. Twórców zainteresował problem, który Remigiusz Brzyk nazwał jednym zdaniem-pytaniem: "Czy kobieta musi się z każdej swojej decyzji tłumaczyć?" To zdecydowało o napisaniu przez Tomka Śpiewaka "Konia, kobiety i kanarka".

Dla mnie jednego z najważniejszych spektakli Teatru Zagłębia. Przyznam się szczerze: obawiałam się reakcji publiczności na opowieść o "przymuszaniu kobiety do bycia w ciąży". Tymczasem to właśnie widzowie przyznali wam zwycięstwo w plebiscycie TVP Kultura!

- My też w trakcie realizacji mieliśmy, razem z aktorami, wiele dylematów. Długie godziny przegadaliśmy o kształcie spektaklu, o jego wymowie. Ale to się opłaciło, każda minuta jest tu przemyślana, za każdą bierzemy odpowiedzialność. I rzeczywiście, ludzie słuchają nas w niesłychanym skupieniu.

No i trafiliście w dobry czas. Nie wiem, czy takie przedstawienie mogłoby powstać teraz, gdy recenzuje się spektakle przed ich obejrzeniem...

- Że niby będzie cenzura? I tak nie da się teatrowi odebrać głosu, zapewniam panią. Co najwyżej, będziemy jeszcze bardziej twórczy, użyjemy nowych symboli, to i owo pokażemy inaczej, ale na pewno nie wycofamy się z rozmowy o sprawach ważnych.

Bierze pani czynny udział w powstawaniu każdego nowego spektaklu, ale dlaczego pani nie reżyseruje w Teatrze Zagłębia?

- Nie tylko w naszym teatrze nie reżyseruję. Odmówiłam wielu propozycjom reżyserowania na sąsiednich scenach. Tak postanowiłam i jestem konsekwentna. Uważam, że jako dyrektor artystyczny teatru mam inne zadania niż reżyserowanie. Jak przestanę być dyrektorem może wrócę do reżyserowania.

Czasem mówi pani o sobie "jestem poniekąd osobą z zewnątrz". Interesuje mnie owo "poniekąd".

- Mówię tak coraz rzadziej. Bo dla jasności: ja nie jestem dyrektorem na telefon, nie pracuje z doskoku. Na czas pracy w Teatrze Zagłębia przeprowadziłam się z Warszawy do Sosnowca, tutaj chodzą do szkoły moje dzieci, tutaj mam ulubione miejsca spacerów i chyba mogę powiedzieć, że znam to miasto prawie tak dobrze, jak jego mieszkańcy.



Henryka Wach-Malicka
Polska Dziennik Zachodni
23 grudnia 2015
Portrety
Dorota Ignatjew