Nie mam czasu się starzec

Rozmowa z Krystyną Sienkiewicz

Na scenie zadebiutowała przez przypadek, zastępując chorą koleżankę w Studenckim Teatrze Satyryków (STS), opisana później jako "różowe zjawisko STS-u". Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Obsadzana w filmach kinowych, telewizyjnych, w teatrach warszawskich. Pamiętamy ją z Kabaretu Starszych Panów i Kabaretu Olgi Lipińskiej. Za swoje dokonania otrzymała m.in. Nagrodę Artystyczną Polskiej Estrady "Prometeusz" i Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski od Prezydenta RP, od ministra kultury Złoty Medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis". Na tegorocznym Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach odcisnęła dłoń na Promenadzie Gwiazd i fantastycznie zagrała Lucynę, bohaterkę sztuki "Zamknięty świat", zbierając owacje na stojąco. Teraz przygotowuje się do dwóch kolejnych sztuk i wydaje książkę "Cacko". I jedzie na tournee do Stanów Zjednoczonych

- Dosyć późno odcisnęła pani swoją dłoń na Promenadzie Gwiazd w Międzyzdrojach? 

- W ogóle to się dziwię, że sobie o mnie przypomnieli i zadzwonili. Mam spory dorobek filmowy, wystarczy kliknąć i wejść do intemetu, żeby zobaczyć, że moja kariera filmowa rozkręciła się od 1959 roku, kiedy dublowałam w za-chodnioniemieckim filmie Giuliettę Masinę, żonę Federica Felliniego, którego przy tej okazji poznałam. Miałam propozycję opuszczenia Polski i pracy za granicą, ale nigdy tego nie zrobiłam. Zalecali się do mnie ludzie z wielkimi pieniędzmi, ale mieli u mnie tylko szansę siedzenia ze mną przy wspólnym stole, a nie w łóżku. Nie jestem typem bankietowca, gdzie się coś załatwia przy przekąskach i wódeczce. Mnie to nie interesuje. Buduję sobie azyle, chowam się w swoich przestrzeniach. Wokół mam sprawdzonych przyjaciół i ukochane czworonogi: 8 w domu i 200 w schronisku. Może rzeczywiście jestem trochę zwariowana, jak mówią, ale uważam, że dzieci, rośliny, kwiaty, zwierzęta, to uroda tego świata, a urody nigdy nie za dużo. 

- Od czego zaczynała pani w polskim filmie? 

- Od znaczącego epizodu w filmie "Pożegnania" i filmu "Inspekcja pana Anatola", w którym przebrałam się za Giuliettę Masinę i wychodziłam z szafy. Potem była duża rola w filmach "Smarkula", "To twój nowy syn", w którym moją matkę grała Danuta Szaflarska, a partnerami byli Czesław Wołłejko, Wojciech Pokora, Bogumił Kobiela. Następnie przyszły dwa kultowe filmy: "Lekarstwo na miłość" i "Rzeczpospolita babska". Zagrałam w serialach "Rodzina Leśniewskich", "Graczykowie", ale ja nie chciałam być codziennym gościem w domach telewidzów. Wolałam wziąć płótno i coś namalować, pójść do kąta, złapać ciszę, napisać opowiadanko... 

- Nie zastanawiała się pani, dlaczego nie doceniono jej dorobku na Festiwalu Gwiazd w poprzednich latach? 

- Odcisnęłam tam lewą rękę, która u mnie jest jak prawa. Wcześniej przeprowadzono mnie po Alei Gwiazd, która wydała mi się malutka, chociaż wybrukowana dłońmi wielu artystów. Mam nadal mieszane uczucia, co do mojej tam obecności, i muszę zapytać dyrektora Olafa Lubaszenkę, co się stało, że organizatorzy festiwalu przypomnieli sobie o mnie. 

- Na Festiwal Gwiazd przyjechała pani ze spektaklem "Zamknięty świat", który został wybrany i wyreżyserowany przez Dariusza Taraszkiewicza specjalnie dla pani. Jaką postać pani kreuje? 

- Gram matkę dwojga dorosłych dzieci, które nie mają dla matki czasu, bo mają swoje życie. Nie wiedzą, że ich mama Lucyna wcale nie chce rezygnować z życia, że czuje się samotna i często rozmawia ze zdjęciem swojego męża Ksawere-go. Wygłasza monologi, będące komentarzami do swojego obecnego życia. Wymyśla i udaje przed córką i synem różne rzeczy, aby byli przy niej odrobinę dłużej. Reżyser Dariusz Taraszkiewicz wyciągnął mnie z teatralnego kąta, bo wcześniej zarabiałam pieniądze w muzycznej komedii "Klimakterium", jeżdżąc po Polsce, Ukrainie. Szwecji, Ameryce, Kanadzie. Byłam tym tak pochłonięta, że na nic nie miałam czasu, łącznie z recitalami. Za zarobione pieniądze zbudowałam sobie całoroczny dom na wsi, do którego być może przeniosę się na stałe na razie, mam propozycje zagrania w dwóch nowych ciekawych sztukach. Jedna nosi tytuł "Harold i Matylda" o malarce, kobiecie mocno dojrzałej, w której zakochuje się młody człowiek. Wchodzę na drzewo, żeby widzieć więcej świata. Nie będę umierała w tej sztuce, po prostu odfrunę z drzewa.

- Lucyna z "Zamkniętego świata" jest przezabawna i przeurocza. Ile pani daje jej z siebie, a ile sama czerpie z Lucyny?

- Zawsze trzeba oprzeć rolę na swojej fizyczności i psychice. Jako Lucyna jestem nadruchliwa i pokazuję, że organ nieużywany wysiada, dlatego używam wszystkich. Nie pozwoliłam na jednoznaczne zakończenie sztuki. Nie kończy się moją śmiercią, lecz fantazją. Nie skaczę z mostu do rzeki, tylko przechodzę w świat żebraków, z którymi trochę poże-brzę i jeszcze trochę utrzymam się jakoś przy życiu. Uciekam z mieszkania, bo dzieci chcą mnie wysłać do domu starców. Przy końcu sztuki mówię do zdjęcia męża: czy ty sobie wyobrażasz mnie w domu starców? 

- Ta sztuka, ta rola są wprost idealne na taki letni festiwal jak ten w Międzyzdrojach? 

- Spektakl "Zamknięty świat" ma w sobie dużą szlachetność. Nie można żyć tylko z knajactwa, trzeba pokazać również sztukę prawdziwą. Gram także w innym poważnym spektaklu "Kwartet". Rzecz dzieje się w domu starców, w którym mieszkają byli śpiewacy operowi. Ja jestem komediantką liryczną, ale sama rola jest bardzo dramatyczna.

- Kto to jest komediant liryczny? 

- Postać sceniczna, u której łzy łączą się ze śmiechem, mieszkają blisko siebie. I chociaż można zagrać chichot i rechot, to ludzie będą płakać. 

- Jak czuje się pani w roli pensjona-riuszki domu starców? 

- Nie wiem, dlaczego dostaliśmy taki prezent od losu jak starość, z czym się nie zgadzam. Podobnie jak z tym, że życie jest rondem, zaczyna się od wiosny, a kończy zimą, która jest skamieliną. Stary człowiek leży i czeka, czy jeszcze jedna wiosna mu gruchnie. Coś strasznego. Trzeba znaleźć filozofię, która życie w wieku podeszłym rozpogodzi. I polubić ten etap życia, znaleźć lekarstwo. Ja znalazłam, leczę go śmiechem.

- Prezentuje pani na estradzie recital "Śmiechoterpia", co w ten sposób oferując ludziom? 

- Funduję ludziom tę śmiechoterapię, bo chyba każdy aktor jest lekarzem. Dajemy ludziom pastylkę na radość, na nadzieję. 

- Grała pani we wszystkich sztukach napisanych przez Agnieszkę Osiecką. Jakie to były postaci? 

- Agnieszka potrafiła napisać mi piosenkę w prezencie na imieniny, jedną z nich była "To pan mi przynosi szczęście". Za jej wykonanie kupiłam sobie dużo ziemi, budowałam dom. Zagrałam we wszystkich musicalach napisanych przez Osiecką. Pierwszym był musical "Niech no tylko zakwitną jabłonie". Zagrałam w nim rolę Krysi Traktorzystki i był to mój debiut teatralny. Nagrodą był dwutygodniowy pobyt w Domu Chłopa w Warszawie. Byłyśmy z Agnieszką przyjaciółkami i napisałyśmy do siebie mnóstwo listów. Myśmy się uzupełniały w fantazjach. Potem Agnieszka zrobiła się bankietowa, ja - nie. 

- Była pani zaprzyjaźniona z Kaliną Jędrusik, z którą stworzyłyście kapitalny duet w komedii kryminalnej "Lekarstwo na miłość". 

- Z Kaliną bardzo się kolegowałam, znałyśmy się jeszcze przed pracą w tym filmie. Miała wprost niebywały, wielki talent. Wszystko, co robiła, było niebywale oryginalne. Szkoda, że dała się wma-nipulować w skandale, które jej zaszkodziły. Nie miała nagród za swoje kreacje, ale pozostała po niej pamięć. Jej mąż Stanisław Dygant chciał z niej zrobić Marilyn Monroe, którą nigdy nie była. Byłyśmy spod tego samego znaku zodiakalnego Wodnika i dobrze się rozumiałyśmy. Ludzie urodzeni pod tym znakiem są wyraziście określeni. O Wodniku mówi się, że to samotnik, chyba że sam propaguje ideę wspólnoty. Ja jestem bardzo otoczona ludźmi, których mnóstwo przechodzi przez moje domy.

 - Poznała pani także Violettę Villas, z którą razem występowałyście w Ameryce. Jak pani ją wspomina? 

- Nie tylko w Chicago. Dwa razy byłam w Lewinie Kłodzkim i Kłodzku. Koncertowałyśmy na rynku. Violetta lubiła występować ze mną, bo mogła się spokojnie przebierać. Miała na to siedem minut, bo tyle trwa mój najkrótszy monolog. Lubiła mnie i szanowała. Wystąpiła na moje zaproszenie na koncercie w Teatrze na Woli, na rzecz schroniska, któremu patronuję. Wymyśliła sobie trudną scenografię. Ona nie była ubrana, lecz przebrana. Wpadła we własny system niewolnictwa, któremu całkowicie się poddała. Dostała niebiański głos od Pana Boga, brzmiała jak filharmonia, co nie doczekało się rewelacyjnej pointy.

- Violetta Villas była osobą bardzo samotną. Z jakich powodów pani zdecydowała się na samotność?

- Na początku miałam jednego męża, drugiego, trzeciego. Ale tak naprawdę wolałam od małżeństw narzeczeństwa.

Jestem fanatyczką sprzątania i czystości. Agnieszka Osiecka w przedmowie do mojej książki "Haftowane gałgany" napisała, że ja nawet pokoje hotelowe przyozdabiam na swój styl. Obecnie tego nie robię, bo mam przy sobie na wyjazdach coraz więcej kostiumów, nie ubrań. W "Zamkniętym świecie" nieustannie się przebieram.

- Zastanawiam się, co mężczyźni bardziej w pani cenili, kobiecość czy inteligencję?

- Mój pierwszy mąż chyba nie przeczytał żadnej książki, ale był śliczny. Drugi - brzydszy, ale intelektualista. Nie słyszałam od mężów wyjątkowych komplementów, za to Krzysztof Teodor Toeplitz napisał o mnie "różowe zjawisko STS-u". 

- Nie wytrzymała pani w swoich małżeństwach zbyt długo. Zraziła się pani do mężczyzn? 

- Nie, żaden z mężczyzn, z którymi byłam, nie rozczarował mnie. To ja popełniałam błędy, dokonywałam niefortunnych wyborów. Nigdy nie robiłam intercy-zy, dlatego zawsze byłam przez swoich mężczyzn przy rozstaniu obskubywana. 

- A propos, czy odzyskała pani pieniądze wyprowadzone z pani konta przez drugiego męża? 

- Nie, ale dorosłam i odtrąbiłam, że były one m.in. za ciężką pracę w objeździe z "Klimakterium". Nie chodzę co prawda do kościoła, ale dla mnie praca to modlitwa.

- Swoje słynne nalewki robiła pani dla mężów i narzeczonych, czy dla przyjaciół?

- Dla przyjaciół. Jesienią, ścigając się z ptakami, wybieram owoce i zrywam darninę. Mam różne nalewki. Podobno najsmaczniejsza jest piołunówka, mocna, z goździkami, cynamonem z amaret-to. Mocna wóda

- Jedna z pani nalewek nazywa się chuinówka. Jak ludzie reagują na coś takiego? 

- Chuinówka jest zrobiona z szyszek choinek. Kroję szyszki w plasterki, posypuję cukrem, gdy puszcza sok, chlupię do środka spirytus i rozmaitości. Pycha! Chuinówka zdejmuje z człowieka przeziębienie i grypę. 

- Za kilka miesięcy na rynku pojawi się pani nowa książka "Cacko". O czym będzie opowiadała? 


- O mnie, taki życiorys artystyczny i prywatny. Książka będzie pełna sentymentów, mamę straciłam w wieku ośmiu lat, tatę w wieku lat sześciu... Chciałabym leżeć w niej pod tegoroczną choinką.

- Pisze pani niewiele. Czy ma to związek ze słabym wzrokiem? 

- Nie, nie...

- Pani wzrok się pogarsza?

- Nie widzę centralnie, mam bliznę w jednym i drugim oku. Miałam kiedyś sokole oczy. Pewnego dnia dostałam krwotoków podsiatkówkowych. Po spektaklu "Czego nie widać" wracałam do domu. Jechałam z paroma osobami i niewidomym dzieckiem, któremu pomagałam przenieść torbę i od gwałtownego po-dźwignięcia trzasnęły mi oczy. Popruły się. Co trzy miesiące kładłam się do szpitala, przez wiele lat. W efekty operacji nie wierzę... 

- W jaki sposób czyta pani swoją rolę w scenariuszu? 

- Na próbach czytanych czyta za mnie reżyser lub koleżanka aktorka, za to później uczę się jej na pamięć błyskawicznie. Mam bardzo wyostrzony słuch i węch. 

- A w codziennych czynnościach? 


- Jak chcę coś precyzyjnie zrobić, to precyzyjnie to wykonam.

- Słyszałem, że zrobiła pani sobie kilka operacji plastycznych...

- Nie reperuję się, bo nie chcę wyglądać jak własna córka. Mnie to brzydzi.

- Pani dom nadal jest pełen zwierząt? 

- Mam trzy domy. Moje zwierzęta dzięki mnie nie wiedzą, co to znaczy wojna. Są nakarmione, pogłaskane po głowie... Żyją niczym w Hollywood. 

- Nie dałaby pani sobie rady z 3 domami, 4 psami, 4 kotami, gdyby nie gospodyni Luba. 

- Luba jest moim skarbem, bo też kocha zwierzęta i w dodatku jest uczciwa.

- Jest pani usatysfakcjonowana tym wszystkim, co osiągnęła w swoim długim życiu?

- Dostałam w spadku po rodzicach cały kufer cudownych genów, które wynagrodziły mi moje bachorstwo, nieudane dni, miesiące i lata.

- Mogłaby pani osiągnąć znacznie więcej? 

- Muszę robić to, co kocham i robię. 

- Czas płynie błyskawicznie. Nie jest pani zmęczona życiem? 

- Cholera, jeszcze nie. 

- Mimo 77 lat, w ogóle się pani nie starzeje... 

- Bo nie mam czasu się starzeć.

- Widzę, że świetnie pani znosi przemijający czas.

- Nigdy nie pozwalałam sobie na urlop w życiu, starość to jest urlop. Jeżeli nie potrzebuję urlopu, to oznacza, że nie jestem stara. 

- Czy zmieniłaby pani coś w swoim życiu? 

- Chciałabym móc nadal czytać książki, bo człowiek, który ich nie czyta, równie dobrze mógłby być martwy. A ja chcę jeszcze mocno tańcować w życiu.



Bohdan Gadomski
Angora
25 lipca 2012
Portrety
George Tabori