Nie miałem wyjścia

- Moja główna idea robienia spektaklu jest taka, aby widz wychodził z przedstawienia inny, niż kiedy przyszedł do teatru. Nie lepszy, nie gorszy, ale inny.

Z Rafałem Sisickim, reżyserem spektaklu "Eugeniusz Bodo – Czy mnie ktoś woła?" realizowanym w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu rozmawia Agnieszka Kiełbowicz.

Agnieszka Kiełbowicz: Spotykamy się przed prapremierą spektaklu „Eugeniusz Bodo – Czy mnie ktoś woła?". Realizacją tą przypomina pan postać gwiazdy przedwojennego kabaretu, teatru i filmu. Jak zrodził się pomysł na stworzenie scenariusza do tego przedstawienia?

Rafał Sisicki: Zaczęło się od artykułu w gazecie, w którym było opisane, jak zginął Eugeniuszu Bodo. Do tego momentu bylem przekonany, jak wielu innych, że Bodo zginął zastrzelony, podczas działań wojennych przez Niemców. Zacząłem szukać: Akademia Teatralna, praca magisterska Magdy Żakowskiej, książka Ryszarda Wolańskiego „Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań", film Stanisława Janickiego „Eugeniusz Bodo - za winy niepopełnione". Po zapoznaniu się z tym materiałem wiedziałem, że nie mam wyjścia, że muszę zrobić ten spektakl. Fascynacja kinem międzywojennym i muzyką z tamtych lat została mi jeszcze z czasów dzieciństwa. Pisane wtedy utwory były melodyjne i miały proste, choć niejednokrotnie niebanalne i dowcipne teksty. W rozmowie z dyrekcją teatru w Sosnowcu złożyłem propozycję, która została przyjęta i wziąłem się do roboty.

Co zainteresowało pana w postaci Eugeniusza Bodo? Jego aktorski talent, głos, czy może pełen zaskakujących i różnorakich zwrotów życiorys, czy też historia tragicznie zakończonego życia?

Na pewno tragiczna historia. Po przeczytaniu tekstów przesłuchań wiedziałem, że jest to bardzo dobry materiał na scenariusz, choć trudny do grania. W trakcie poznawania historii jego życia utożsamiłem się niejako z Bodo. Nie chcę się do niego porównywać, jakby nie było to jednak wielka gwiazda przedwojennego kina, teatru i rewii, której popularności mógłby pozazdrościć dziś niejeden celebryta, ale odnalazłem, tak przynajmniej mi się wydaje pewne wspólne elementy w naszych życiorysach. Bodo po raz pierwszy wystąpił na scenie w wieku około dziesięciu lat. Był aktorem, choć matka planowała dla niego zupełnie inną karierę. Reżyserował, produkował filmy. Był, jak to się dziś ładnie określa artystą poszukującym.

Ponadto do dziś jestem zauroczony wykonywanymi przez niego piosenkami „Dlaczego nie chcesz spać", „Dzisiaj ta, jutro ta", „Tyle miłości", czy "Sex appeal". Może wynika to z tego, że jak sam o sobie mówił, on nie śpiewał, on robił piosenki.

W swoim spektaklu zderza pan z sobą dwie różne rzeczywistości: przedwojenną, barwną i rozśpiewaną Warszawę oraz celę radzieckiego gułagu, w której Bodo spędził ostatnie lata życia. Na których epizodach skupił Pan swoją uwagę?

Cieszę się, że mówi pani barwną przedwojenną, ponieważ w spektaklu barwę i kolor budujemy na bazie czerni i bieli, niemal jak w przedwojennym filmie, a kolor służy nam do podkreślenia mrocznej strony tej opowieści.

Co do samej historii życia Eugeniusza Bodo, to chciałem wykorzystać jego życiorys, by pokazać zmienność życiowego koła fortuny. To, że będąc gwiazdą, człowiekiem popularnym, nagle można znaleźć się na samym dnie, z przyczyn zupełnie niezależnych od nas. To niejako kolejna płaszczyzna tego spektaklu. Znacznie łatwiej na bazie życiorysu wielkiej postaci, pokazać to, na co sami jesteśmy narażeni. A czy do końca zdajemy sobie sprawę, kiedy żyjemy naprawdę, a co jest jedynie naszą projekcją?

Na czym się skupiłem? Pierwszy tor, którym podążamy, to historia życia opowiadana przez tytułowego bohatera. Fakty z życia, niejednokrotnie powtarzane w wyniku tych samych dręczących pytań zadawanych przez kolejnych oficerów NKWD. Drugi tor, to piosenki, które starałem się ułożyć, z jednej strony chronologicznie, z drugiej tak, by zbudowały opowieść o uwielbianym i podziwianym zarówno przez kobiety, jak i mężczyzn aktorze.

Z założenia te dwie historie łączą się w jedną całość, która w naszej historii staje się opowieścią barwną i tragiczną jednocześnie i jak wspomniałem wcześniej poza dobrą zabawą daje nam możliwość do głębszej refleksji nad naszym życiem.

W roli tytułowej wystąpi aż trzech aktorów, prezentujących trzy etapy jego życia. Na którym z nich skupił pan największą uwagę?

Postać młodego chłopca pojawia się w spektaklu dwa razy. Na początku, kiedy zaczynamy opowiadać historię i w finale pierwszego aktu, kiedy Bodo udręczony wraca myślami do dzieciństwa i do matki. Natomiast dwie pozostałe role: Młodego Bodo i Starego Bodo są równoznaczne. Pozostawiłem aktorom dużo swobody w budowaniu roli, dawałem pewne sugestie ale z założenia starałem się nie przeszkadzać w ich poszukiwaniach. W tym miejscu chciałbym podkreślić znaczenie pracy Jakuba Lewandowskiego, który robił choreografię. W dużej mierze to on pomógł stworzyć postać pięknego, szarmanckiego, dowcipnego ale chwilami też bezlitosnego w swoim stosunku do kobiet Bodo.

Kiedy zobaczyłem pierwsze układy taneczne, wiedziałem, że spektakl podąża w zamierzonym przeze mnie kierunku. Kuba wykonał wspaniałą robotę. To zresztą dotyczy wszystkich osób występujących na scenie, które pracowały nie jak odtwórcy, ale jako współtwórcy. Zadowolony jestem z tego, co zrobiliśmy razem.

Sosnowiecka inscenizacja jest spektaklem muzycznym. Czy jako reżyser miał pan wcześniej do czynienia z tego typu realizacjami?

Tak, pierwsze przedstawienie dyplomowe jakie zrealizowałem, to była „Opowieść Wigilijna" Karola Dickensa, gdzie sam zrobiłem adaptację, napisałem teksty piosenek i zrobiłem choreografię. Doświadczenie związane z tańcem i muzyką mam spore. Przez dziesięć lat działałem w zespole "Gawęda", gdzie pracowałem z Witoldem Grucą, Zofią Rudnicką, Ewą Kuklińską i wieloma innymi wspaniałymi choreografami. Przez kolejne dziesięć lat, związany byłem z teatrem Hanuszkiewicza, gdzie też grane były spektakle muzyczne. Hanuszkiewicz zrealizował „Moralność Pani Dulskiej" jako musical, w którym grałem Zbyszka. Jako Zbyszek, z Juliasiewiczową rozmawiałem nie słowami, a tańcem. Zaczynając pracę w teatrze wykonałem choreografię do kilku spektakli m.in. do bajki „Kwiatki z kwiateczkowa", gdzie muzykę napisał Zbyszek Rymarz, który poza tym, że komponuje jest specjalistą od muzyki międzywojennej i całej historii polskiej rewii lat dwudziestych i trzydziestych.

Według jakiego klucza dokonał pan wyboru piosenek z repertuaru Eugeniusza Bodo, które wprowadził pan do spektaklu?

Zależało mi na chronologii a jednocześnie wybierałem piosenki, które pozwoliłyby mi opowiedzieć pewną historię - przyjazd do Warszawy, wejście w środowisko, spotkania z kobietami, miłość do matki, ale też dramatyczne przeżycia, chwile zwątpienia.

Istotną wartością pana przedstawienia jest jego strona muzyczno-wokalna i powierzenie roli Młodego Bodo, Piotrowi Bułce. Jakie jego cechy zaważyły na pańskim wyborze?

Piotrka znałem już od dwóch, czy trzech lat. Poznaliśmy się kiedy robiłem scenografię w Bielsku-Białej, był wtedy absolwentem łódzkiej szkoły. Kiedy zacząłem myśleć o spektaklu, intuicyjnie skojarzyłem postać uwodzicielskiego Bodo z Piotrkiem. Obejrzałem przedstawienie muzyczne w teatrze Rampa i podjąłem decyzję. Los widocznie tak chciał, bo Piotr był już wtedy w zespole teatru Zagłębia.

Czy zechciałby pan rozszyfrować drugą część tytułu spektaklu – „Czy mnie ktoś woła?"

„Czy mnie ktoś woła?" jest to tekst piosenki z ostatniego filmu Bodo „Strachy". Z drugiej strony jest to Bodo pytający gdzieś zza światów: „Czy pamiętacie mnie nie tylko jako gwiazdę?". „Czy pamiętacie o moim życiu?".

Aleksandra Szempruch wymyśliła wizualnie ciekawy pomysł scenograficzny, polegający na zestawieniu formy barwnej i czarno-białej. Czym jest to uzasadnione?

To pomysł na pokazanie tych dwóch światów. Z Olą zacząłem rozmawiać o spektaklu jeszcze w trakcie pisania scenariusza. Chodzi o to, by pokazać barwy życia tylko poprzez czerń i biel. Natomiast mroczna część życia pokazana jest w specyficznych kolorach: zieleni i szarości. I tu też należy się wielkie uznanie za talent i upór Oli, zwłaszcza przy tworzeniu kostiumów, które nie pozostają bez wpływu na budowanie postaci.

W jakim stopniu Stefan Sendecki wykorzystał istniejące aranże piosenek i czy niektóre z nich otrzymały formę wymyśloną na cele spektaklu?

Mieliśmy bardzo trudne zadanie. Zależało nam, żeby te piosenki jak najbardziej były zbliżone do pierwowzoru. Oryginalne nagrania są w wersji monofonicznej i niekiedy różnią się stylistycznie. Zależało nam, żeby nie uwspółcześniać utworów Bodo na siłę, a jednocześnie nadać im wspólny charakter i uwypuklić ich melodyjność.

Wiadomo, że Teatr Zgłębia nie jest teatrem muzycznym. Jak sprawdził się zespół aktorski w tej rozśpiewanej i roztańczonej konwencji?

Po pierwszych przesłuchaniach i zapoznaniu się z zespołem, byłem pewien, że spektakl ma szansę zaistnieć. Teatr, a w zasadzie aktor, to nie tylko mowa, nie tylko słowo, to także ruch i śpiew.

Co współczesny widz może odnaleźć w tej historii? Jakie odczucia, pańskim zdaniem, powinny mu towarzyszyć po obejrzeniu spektaklu?

Moja główna idea robienia spektaklu jest taka, aby widz wychodził z przedstawienia inny, niż kiedy przyszedł do teatru. Nie lepszy, nie gorszy, ale inny. A jakie odczucia? Wojciech Młynarski w jednej ze swoich piosenek pisze - są trzy środki wyrazu aktorskiego: "śmiech, płacz i to są właśnie te trzy środki". I chciałbym, by ten spektakl wywoływał u widza nie tyle smutek, co radość i zadumę, żeby w widzu zdarzyło się coś, co spowoduje że będzie kimś innym po wyjściu z teatru, niż był, kiedy do niego wchodził.

Dziękuję za rozmowę.



Agnieszka Kiełbowicz
Dziennik Teatralny Katowice
3 stycznia 2014
Portrety
Rafał Sisicki