Niesmaczny Jerry Springer

Miało być kontrowersyjnie i było. Polska adaptacja musicalu "Jerry Springer - The Opera" w reżyserii Jana Klaty jest wulgarna i obsceniczna. Poniewierane są symbole religijne, a "cyc" i "fiut" to najdelikatniejsze inwektywy, jakie padają ze sceny. I po co to wszystko?

No właśnie, po co Przekaz "ideologiczny" pozostawił u mnie duży niesmak, natomiast opracowanie techniczne widowiska wzbudziło szczery podziw. Zacznijmy więc od tego drugiego. 

Spektakl (nie jest to ani opera, ani musical w klasycznym rozumieniu, lecz coś pomiędzy) muzycznie i wokalnie został przygotowany perfekcyjnie. Świetnie śpiewający aktorzy i spójna wizja sceniczna. Co prawda Jan Klata nie miał zbyt dużo miejsca na swobodę, gdyż "Jerry Springer" jest przedstawieniem na licencji brytyjskiej, niemniej - jak zdradził reżyser przed premierą- autorzy wyrazili zgodę na prawie wszystkie konieczne zmiany. Na marginesie dodam, że jeden z oryginalnych twórców "Jerrego" widział polską inscenizację i sprawiał wrażenie zachwyconego. 

Podziw budzą wokalne popisy Bogny Woźniak-Joostberens (jako Peaches i Baby Jane), kabaretowy wdzięk Konrada Imieli (moderator show i Szatan) czy niesamowita Emose Uhunmwangho (Shawntel i Ewa) - idealne połączenie mocnego wokalu z równie mocnym wyglądem. Janusz Radek w roli transwestyty powalił nie tylko strojem, ale przede wszystkim niewyobrażalną skalą głosu. Gościnnie wystąpili też artyści sceny operowej - Tomasz Jedz i Barbara Kubiak. Dużo słabiej na tle "solistów" wypadł sam Jerry - Wiesław Cichy. O jego zdolnościach wokalnych raczej się nie rozpiszę, gdyż jako jedyny aktor miał rolę mówioną, a nie śpiewaną. Tym bardziej należałoby oczekiwać większej charyzmy, czego według mnie zabrakło. Za to chór prezentował się absolutnie profesjonalnie. Zarówno w typowo operowych utworach, jak i tych nieco lżejszych. Różnorodne głosy udało się zgrać w jedno wspólne, mocne brzmienie. Oprócz śpiewu chór odgrywał też inną ważną rolę - zbiorowego uczestnika wydarzeń. Raz była to prostacka i agresywna publiczność w telewizyjnym studio, innym razem oddział Ku Klux Klan czy też czarne cienie rodem z piekła. 

Pierwsza część spektaklu to jeden z odcinków "Jerry Springer Show" (w amerykańskiej telewizji program jest emitowane od ponad 20 lat, u nas pokazuje go m.in. TV Puls). Wchodzą kolejno bohaterowie, którzy ujawniają swoje "brudne historie", obrzucając się przy tym stekiem wyzwisk. A publika, pod komendą moderatora, żywiołowo reaguje, nie wolno im na gości jedynie "pluć" ani "rzygać". Gospodarz zaś zachęca uczestników do szczerości. Ja nie rozwiązuję ich problemów, ja je tylko pokazuję - mówi. Jest jak zwierciadło, w którym może przejrzeć się każdy z nas. Tyle, że to przypomina raczej powyginane lustro z lunaparku i widać w nim same wynaturzenia i dewiacje. 

W drugiej części Jerry trafia do piekła, gdzie zostaje zmuszony do poprowadzenia diabelskiej wersji swojego talk-show. Uczestniczą w nim Szatan, Jezus, Matka Boska, Adam, Ewa i sam Bóg. Zostali oni potraktowani jak "zwyczajni" uczestnicy ziemskiego odcinka show - obdarci z boskiej boskości, pokiereszowani i zepsuci. W finale rolę Boga przejmuje Jerry, przekazując potomnym myśl: Dbajcie o siebie!. 

I tu przechodzę do kwestii przesłania spektaklu. Z pewnością jest ono ważne, bo trzeba przecież pytać o miejsce religii we współczesnym świecie, o rolę telewizyjnych ogłupiaczy itp. Jednak podane w takiej formie dla mnie jest ono nie do przyjęcia. Czy rzekome wartości artystyczne dzieła są wystarczającym wytłumaczeniem do naśmiewania się z wartości religijnych? Czy o istotnych sprawach nie można już w inny sposób? Czy naprawdę jesteśmy już tak zepsuci przez media i wszechobecny konsumpcjonizm, że nic innego nas nie rusza? 

Wychodząc ze spektaklu nie mogłam odpędzić się od dwóch myśli. Po pierwsze, trudno mi się zgodzić, że nasze społeczeństwo (zwłaszcza to, które podejmuje jednak jakiś wysiłek intelektualny i idzie do teatru) naprawdę potrzebuje tak silnych środków, żeby otrząsnąć się z TV-zachwytu. Mam jakieś naiwne wyobrażenie, że my nie jesteśmy (jeszcze) tacy głupi. A po drugie doszłam do wniosku, że tęsknię w teatrze za czymś klasycznie pięknym, dobrym i mądrym. Dosyć już szokowania i rynsztoku! Taką "rozrywkę" znajdę w obśmianej telewizji, po co jeszcze w teatrze...



Iwona Szajner
kulturaonline.pl
28 marca 2012