Odkrywanie Gombrowicza

„Kosmos" był dla Gombrowicza próbą uchwycenia rzeczywistości: momentów jej kształtowania czy też jej relacji ze świadomością. W pozornie pozbawionych sensu grach językowych kryją się fundamenty filozofii europejskiej, którą zresztą Gombrowicz zgłębiał i bardzo dobrze znał. Jarocki, który był jednym z najlepszych polskich reżyserów, całymi latami ćwiczył, aby wypracować swój rozpoznawalny styl.

Istotnie, co jakiś czas udawało mu się stworzyć arcydzieło absolutne (za takie można uznać np. „Ślub", który reżyserował w Starym Teatrze), jednak „Kosmos" takim tworem nie jest. Mam wrażenie, że reżyser mimowolnie roznegliżował tę sztukę, przyczynił się do jej demistyfikacji, a może nawet kompromitacji. Zacznijmy jednak od początku.

Z pewnością przedstawienie Jarockiego zapisało się na kartach historii polskiego teatru jako zwrot w recepcji Gombrowicza. Widoczne są tutaj cechy już wspominanego przeze mnie stylu reżysera, jednak kompletnie się nie sprawdzają. Asceza inscenizacyjna, emocjonalny chłód i stopień pewnego wystudiowania sprawiają, że „Kosmos" w artystycznym dorobku Jarockiego zajmuje miejsce ponadprzeciętne, ale: zwracając uwagę na rangę reżysera, to ponadprzeciętne miejsce inscenizacji Gombrowicza bardzo paradoksalnie oznacza, że wyróżnia się ono swoją niezwykłą klasą artystyczną.

Przestrzeń gombrowiczowskiego „Kosmosu" została przez Jerzego Juk Kowarskiego, stałego scenografa Jarockiego, opakowana w dwie hermetyczne i sterylne białe ściany, które są ponumerowane i podzielone na idealnie równe prostokąty – zupełnie tak, jakby to one miały pomóc w ogarnięciu i zrozumieniu tego ładu wszechświata, o którym Gombrowicz mówi, a może nawet – o stworzeniu tego wszechświata na nowo. W tej przestrzeni, którą światło reflektorów chwilami czyni oślepiająco białą lub pogrąża ją w całkowitym mroku, dzieje się historia, która wydaje się być niedorzeczna i nieuchwytna. Gwoździem do trumny dla tej adaptacji jest oddzielanie kolejnych scen całkowitym wyciemnieniem – bardzo efektywnie zaburza to płynność narracji, zrywa ją, wytrąca widza ze skupienia, nie pozwala mu na spokojną analizę tego, co się wydarza.

Postaciami ratującymi przedstawienie są Zbigniew Zapasiewicz w roli Leona – gospodarza miejsca, w którym dwóch studentów postanawia odpocząć od zgiełku Warszawy oraz Anna Seniuk w roli jego żony – Kulki. Oskar Hamerski w roli Witolda niestety zawodzi, ale, co warto podkreślić – nie jest to jego wina. Jarocki po prostu nie poświęcił tej postaci wystarczająco dużo czasu. Bezsprzecznie na uwagę zasługuje Marcin Hycnar, odtwórca roli Fuksa, który tylko nadaje całej sztuce przynajmniej pozory spójności i jedności oraz trzyma ją w ryzach.

Jerzy Jarocki, jak mniemam całkowicie bezwiednie i może nie do końca świadomie, udowadnia, że ostatnia powieść Gombrowicza to nic innego, jak wzniosłe słowa i wybujałe frazy, za którymi kryje się jedynie nicość. Poważnie potraktowany przez reżysera tekst pokazuje, że ogromna tajemnica, jaką „Kosmos" miał przed nami odkryć, to nic nieznaczący mit, który przez lata narastał wokół książki.

Jedyne pocieszenie jest takie, że kolejne, naprawdę ogromne postępy w recepcji tak trudnego i nieodkrytego jeszcze w pełni twórcy, jakim był Gombrowicz, czyni w Polsce teatr.



Weronika Kot
Dziennik Teatralny Warszawa
20 maja 2020
Spektakle
Kosmos
Portrety
Jerzy Jarocki