Okiem obserwatora

W warszawskim Teatrze Syrena zaczyna być bardzo poważnie. Od dłuższego czasu Wojciech Malajkat, najpierw kierujący teatrem jako dyr. naczelny, a obecnie artystyczny, zapowiadał zmianę profilu repertuaru. I trzeba przyznać, że realizuje swoje obietnice z żelazną konsekwencją i z ogromnym powodzeniem. Syrena przestała być miejscem gdzie szło się na tzw. podkasaną muzę i różnego rodzaju sceniczne dowcipasy. Za obecnej dyrekcji zrobił się to teatr, do którego można iść "w ciemno" i mieć gwarancję, że będzie się obcować ze sztuką przez duże "S". Ale żeby, aż tak na poważnie?! No, no!

Po udanej "Czarodziejskiej górze" T. Manna, w reżyserii Malajkata, kolejną premierą jest "Frankenstein" w reżyserii Bogusława Lindy i na pewno nie jest to sztuka ani lekka w odbiorze, ani wesoła. Przypuszczam, że nawet ogromne rzesze miłośników horrorów, będą miały problem z zaklasyfikowaniem jej do swojej ulubionej szufladki.

Bo Linda postanowił zmierzyć się z jedną z najklasyczniejszych pozycji w dziejach horrorów, nie wprost. Mało jest przykładów porównywalnych z tematem Frankenstein! Same książki będące mniej lub bardziej udanymi "kontynuacjami", czy nawiązujące do postaci Potwora stworzonego przez dr Frankensteina, zajęłyby całkiem sporą bibliotekę. A są przecież jeszcze komiksy, opracowania naukowe, filmy, dzieła plastyczne, obrazy, utwory muzyczne, itd. Cały ogromny przemysł popkultury żyje z Potwora.

Tylko mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że wszystkie te utwory, czy dzieła nastawione są na "straszenie", czyli traktują temat bardzo powierzchownie, a gdzieś umyka meritum sprawy. A jest ono bardzo poważne i niestety w dzisiejszych czasach bardzo, bardzo aktualne. Jest nim inność! W masowym użyciu jest bardziej poprawne politycznie określenie - mniejszość. Taka, czy inna, mniej lub bardziej liczna, ale mniejszość. A przecież ta mniejszość jest właśnie inna i stąd się biorą jej problemy. Tak było pod każdą szerokością geograficzną od zarania ludzkości i tak jest obecnie i to w sposób coraz bardziej dramatyczny.

"Frankenstein" Lindy w Teatrze Syrena jest właśnie o tym, czyli o reakcji otoczenia na inność. I o tym, co czują ci inni. Przerażający temat i przerażające wnioski. Linda, chcąc zrealizować swoje założenie, stanął przed bardzo trudnym zadaniem: jak w teatrze pokazać całą grozę tematu, nie wpadając równocześnie w tanie straszenie, pohukiwania puszczyka i wycia wilków za kulisami?

Spektakl składa się z dwóch bardzo różnych części. Do przerwy mamy do czynienia właściwie ze zbiorem krótkich scenek / etiud ukazujących "narodziny" Potwora (Eryk Lubos) w upiornym laboratorium, jego ucieczkę i reakcję najróżniejszych, tzw. "normalnych" ludzi na jego widok, już na wolności. Wszyscy (z jednym wyjątkiem, o czym za chwilę) reagują identycznie - całkowitym odrzuceniem "innego" / "obcego" - przejawiającym się ekstremalną agresją zarówno fizyczną, jaki i werbalną i mentalną. Jedynym, który daje mu schronienie i obdarza uczuciem, jest ociemniały profesor / wykładowca (Jerzy Radziwiłowicz), który staje się nauczycielem Innego i jego mentorem. Jednak i on ponosi druzgocącą klęskę i to w konfrontacji ze swoimi najbliższymi (synem i jego żoną), którzy w brutalny sposób wyganiają Potwora. Za tę winę spotka ich okrutna kara!

I tak dzieje się właściwie cały czas. Ten Inny / Obcy na początku jest dobry, ufny, lgnie do ludzi. Jednak w miarę upływu czasu, pod wpływem razów zarówno fizycznych, jak i psychicznych otrzymywanych ze wszystkich stron, wytwarza się w nim odruch obronny, przeradzający się w brutalność i okrucieństwo. Reżyser pokazuje nam to za pomocą krótkich scenek, oddzielonych blackoutami, z bardzo sugestywną muzyką Michała Lorenca. Właściwie jedyną dłuższą sceną jest ta początkowa, w której Potwór uwalnia się z więzów i stara się po raz pierwszy samodzielnie wstać i zrobić kilka kroków. Lubos tą sceną robi bardzo mocne "wejście" w spektakl. Przypuszczam, że będą długie spory na temat tej etiudy. Wg mnie Lubos wykonuje ją perfekcyjnie. Trzeba mieć naprawdę ogromne możliwości i umieć je wykorzystać, aby zagrać w sposób tak naturalistyczny i obrzydliwie przekonujący. Ponieważ uczestniczymy w "narodzinach", widzimy ożywanie martwej materii, chwytanie pierwszych haustów powietrza, skurcze mięśni przy próbach przesyłania poleceń z mózgu do rąk, nóg, karku, powiek, ust i krtani. To wszystko wygląda i brzmi przerażająco, ale i fascynująco, a co najważniejsze absolutnie naturalnie. Śledząc ten akt narodzin "live", nasze zmysły otrzymują gigantyczną dawkę bodźców. W następnych, już dużo krótszych scenach, dostajemy kolejne informacje dotyczące reakcji świata zewnętrznego na fakt zaistnienia Innego. I od tego momentu, reżyser działa na naszą podświadomość i już w czasie spektaklu zmusza nas do myślenia i porównywania tego co widzimy na scenie, z tym co się dzieje u nas w kraju, w Europie, na świecie. Wszędzie tam, gdzie są, czy pojawiają ci inni.

Trzeba przyznać, że filmowy zamysł Lindy w pierwszej części spektaklu - krótka etiudka, na praktycznie pustej scenie - cięcie - blacout - następna scena - itd., jest z jednej strony denerwujący dla teatralnego widza, z drugiej jednak, bardzo skutecznie oddziałuje na jego myślenie, czyli osiąga zamierzony przez reżysera efekt.

Część druga jest już bardziej klasyczna / teatralna. Widz otrzymał już porcję niezbędnych informacji i już wie, kto jest kim, skąd pochodzi i czego chce. Akcja na scenie staje się bardziej płynna i stwarza aktorom większe możliwości budowania ról. Jednak nie zmienia to obrazu całości, że jest to spektakl Lubosa! Sposób w jaki pokazuje przemianę od dopiero co ożywionej materii, do inteligentnego światowca (umysłowo, nie fizycznie!), od materii odczuwającej fizyczny ból pierwszego kontaktu z powietrzem i twardą podłogą, do w pełni myślącego człowieka, przeżywającego jeszcze większy ból duszy, samotności, odrzucenia, czy wreszcie, opanowanego najsilniejszym z pragnień - miłości, zasługuje na najwyższe słowa uznania! Mistrzostwo polega na tym, że wszystko odbywa się płynnie i widz właściwie nie dostrzega jakiegoś skoku w czasie. Całe szczęście, w tej części nie ma już tylu blacoutów, po których pojawia się postać, już odmieniona, bo "nastąpił upływ czasu". Lubos, po raz pierwszy w Warszawie otrzymał szansę na tak ogromną, pierwszoplanową i trudną rolę i w pełni ją wykorzystał. Gratulacje!

Spektakl nawiązuje do kanonicznego dzieła, tzn. do filmu z 1931 r. "Frankenstein", z Borisem Karloffem w roli głównej. To wtedy powstał słynny wizerunek Potwora powielany następnie w milionach powtórek, w Teatrze Syrena też! Lubos nie tylko jest podobny do Karloffa, ale powtarzana jest główna narracja: ufny i dobry Inny, łaknący przyjaźni i miłości, jest brutalnie odtrącony i wręcz zmuszony do ekstremalnych zachowań w obronie własnej.

W Syrenie, Potwór (Lubos) jest właściwie jedyną postacią będącą cały czas na scenie. Z pozostałych, Jerzy Radziwiłowicz (De Lacey) jest ociemniałym, pogodzonym ze swoim kalectwem, szczęśliwym ojcem kochającego syna (Aleksander Sosiński), mającego śliczną, młoda żonę (Karolina Michalik). Cały ten rodzinny wątek zagrany jest na "słodkiej nucie", aż do brutalnego i tragicznego finału.

Inną rodziną, której losy śledzimy, jest wielopokoleniowy ród Frankensteinów, z twórcą Potwora - Victorem (Wojciech Zieliński). Zieliński jest drugim artystą, który dostał szansę zbudowania swej roli w czasie całego spektaklu. I robi to też bardzo dobrze. Jego Victor pochodzi z zamożnej rodziny, otoczony jest kochającymi go i podziwiającymi najbliższymi (ojciec, brat, narzeczona, z którą lada chwila ma się ożenić). Jest niesamowicie zdolny i posiadł wielką tajemnicę - rozwikłał zagadkę życia i śmierci. I to staje się problem jego i jego najbliższych. Zieliński buduje swą rolę konsekwentnie i pokazuje ogarniające go szaleństwo bardzo łagodnymi środkami. Nie ma tu piany na ustach, rzucania się na podłogę, demolowania sprzętów. Wszystko dzieje się w głowie i widz to widzi! A takie szaleństwo jest trudne do pokazania!

Bardzo ważne są role kobiece. Wszystkie panie mają trudne zadanie do zagrania. W tym spektaklu ważna jest fizyczność i wiele scen jest, jak na polskie zwyczaje, dosyć odważnych. Jednak widz nie odczuwa epatowania golizną, bo wszystkie te wrażliwe sceny wynikają z akcji i maja solidne uzasadnienie. Aktorstwo pań: Katarzyny Zawadzkiej jako wiecznej narzeczonej (Elizabeth), Katarzyny Zielonki (Potwór żeński) i wspomnianej wyżej Katarzyny Bagniewskiej (Clarice), jest mocnym punktem spektaklu.

Na koniec kilka słów o stronie technicznej. Scenografia jest bardzo surowa, więc akcje toczą się na prawie pustej scenie, ale dzięki temu wytwarza odpowiedni klimat, budowany dodatkowo znakomitym operowaniem światłem. Odpowiednie filtry, oraz wydobywanie z mroku pół cieniami, bądź punktowcem poszczególnych postaci, wystawiają jak najlepsze rekomendacje Katarzynie Łuszczyk (reż. świateł). Bardzo efektowna jest scena pożaru i troszkę szkoda, że podobnie jak robiący na części widowni duże wrażenie, kaskaderski skok Potwora, są wykorzystane tylko raz. Oczywiście, nie chodzi oto, aby pożar płonął przez cały spektakl, ale jakieś inne efekty (oprócz piorunów)!? Czemu nie?

Podsumowując, szczerze polecam ten spektakl, ale uprzedzam, nie jest łatwo! Śmiechu nie ma, a straszenie służy włączeniu myślenia! A swoją drogą, ciekawe, kto pierwszy wpadł na pomysł pantografu? Linda, czy Malajkat? A może jest to ich wspólny pomysł i swoiste deja vu?



Krzysztof Stopczyk
www.kulturalnie.waw.pl
9 marca 2016
Spektakle
Frankenstein