Opowieść o ludziach z defektem

„Peggy Pickit widzi twarz Boga” to ósmy już spektakl Grzegorza Kempinsky’ego, który miałem przyjemność oglądać. Krakowskie przedstawienie nie przypomina żadnej z poprzednich realizacji reżysera i zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że stanowi w jego twórczości rodzaj nowego otwarcia. Niezwykle pojemny tekst, rewelacyjnie zagrany i okraszony świetnie dobraną muzyką sprawia, że myśli się o nim jeszcze długo po wyjściu z teatru.

Spotkanie dwóch par niegdysiejszych studentów medycyny – w miarę, jak ubywa zawartości w butelce – staje się boleśnie szczerym seansem, w trakcie którego na jaw wychodzą tłumione latami pretensje, poznajemy również różne wersje jednego zdarzenia. Autor konstruuje tekst z matematyczną precyzją. Nie ma tutaj żadnego zbędnego słowa. Roland Schimmelpfennig konsekwentnie podsuwa kolejne elementy układanki, by w zakończeniu stworzyły całość. Początkowo przesadnie gwałtowne na pozór reakcje Karen znajdują swoje wyjaśnienie w finale. Również diagnozy Liz, dotyczące wyglądu Martina i Karen, nie okazują się bezpodstawne. Co ważne, przez cały czas dramaturg – a za nim reżyser - posługuje się niedopowiedzeniem.

Zawiedzie się ten, kto spodziewa się zobaczyć na scenie realistycznie przedstawione wnętrze domu Liz i Franka – „Peggy Pickit widzi twarz Boga" to nie „Bóg mordu". Scenografia Barbary Wołosiuk jest niezwykle pomysłowa – symboliczna, metaforyczna, pozwalająca snuć rozmaite domysły na temat tego, gdzie znajdują się bohaterowie. Jej minimalizm sprawia, że widz skupia swoją uwagę na aktorach, a ci grają fenomenalnie. Każdy z pięciorga wykonawców dysponuje odmienną barwą głosu i reprezentuje inny typ fizyczności, a siedząc na niewielkiej widowni można zobaczyć każdy niuans na ich twarzach. Liz mówi dużo, głośno i szybko, ale to tylko poza, mająca przykryć fakt, że jej małżeństwo okazało się pomyłką. Dopiero gdy zostaje zderzona z prawdziwym dramatem, o którym opowiadają Karen i Martin, uświadamia sobie miałkość własnego życia. Marta Bizoń od początku rysuje ją grubą kreską – to jej bohaterka rządzi w tym małżeństwie. Aktorka błyskawicznie musi przechodzić od śmiechu do powagi. Mimo, że swoje monologi wygłasza z prędkością karabinu maszynowego, można zrozumieć każde słowo. Ma bardzo plastyczną twarz, na której znakomicie widać emocje postaci – wystarczy spojrzenie czy układ ust. Niewątpliwie najbardziej złożoną i z racji tego najtrudniejszą do zagrania postacią jest Karen. Karolina Stefańska wyszła z tej próby zwycięsko. Młoda aktorka prezentuje całą paletę uczuć, lecz nawet w najbardziej emocjonalnych fragmentach nie osuwa się w jakąkolwiek sztuczność czy nieznośnie histeryczne tony. Martin ma problem z alkoholem i rży ze śmiechu, słuchając opowieści Karen o pewnym niecodziennym zdarzeniu, ale to właśnie do niego należy monolog, który się zapamiętuje. Opowieść o spotkaniu białego turysty z Adisą w ustach Jacka Wojciechowskiego brzmi w sposób krystalicznie czysty, jakby aktor właśnie w tej chwili układał tę historię. W pamięć zapada również trudny i mówiony w zawrotnym tempie monolog na temat tego, co „odbywa się szybko, bardzo szybko, skomplikowane to nie jest". Frank – ordynator w klinice – przeraża ogromem ignorancji (tych, którzy leczą chorych w krajach Trzeciego Świata, oskarża o to, że uczynili z tego wygodny sposób na życie) i jest postacią zdecydowanie antypatyczną (swoją córkę nazywa „klopsem"). Gospodarz, który nawet nie próbuje ukryć, że opowieści gości śmiertelnie go nudzą okazuje się słabym mężczyzną, a grający go Tadeusz Łomnicki nawet przez chwilę nie ma zamiaru usprawiedliwiać swojego bohatera.

Nad prawidłowym przebiegiem akcji czuwa postać, której nie ma w tekście – „X" (obdarzony znakomitym głosem Krzysztof Górecki). Przedstawia widzom bohaterów, precyzyjnie określa czas akcji, wyłącza muzykę i pozostaje głuchy na to, co mówią do niego Liz, Karen, Martin oraz Frank. Niewzruszony, nieznoszącym sprzeciwu tonem czyta numery kolejnych scen, didaskalia oraz imiona postaci. Kim jest? Trochę inspicjent, trochę narrator, z pewnością reżyser, może Boski Scenarzysta. Ten metateatralny zabieg wzbogaca dramat o jeszcze jedno piętro znaczeniowe.

Grzegorz Kempinsky nie zapomina, że „sztuka" pochodzi od słowa „sztuczność". W spektaklu mamy więc do czynienia z umownością - bohaterowie piją z pustych kieliszków, jedzą z realnych talerzy prawdziwymi sztućcami wyimaginowany posiłek, a wymierzenie policzka to jedynie markowanie ciosu, któremu towarzyszy adekwatny efekt dźwiękowy. Ciekawych pomysłów jest więcej: w jednej ze scen każda z postaci mówi monolog w innym języku, w innej Liz śpiewa swoje kwestie. Intrygująca jest również ścieżka dźwiękowa: płynące z adapteru kojące dźwięki „Be Good" Gregorego Portera poprzedza refren „Carmen Queasy" Skunk Anansie, a piosenki stanowią komentarz do tego, co dzieje się na scenie. Reżyser zmienia znaczenie kwestii (wypowiedź Martina na temat inteligencji gospodarzy, w zamierzeniu żartobliwa, staje się złośliwością, sformułowaną wskutek wypicia zbyt dużej ilości alkoholu) i dopisuje sceny, których brak w dramacie (sekwencja z telefonem komórkowym sugeruje na temat Franka coś więcej niż tylko to, co w tekście zawarł Schimmelpfennig).

„Peggy Pickit widzi twarz Boga" to nie tylko krytyka posiadających dom z garażem mieszkańców Zachodu, którzy uspokajają własne sumienia, wysyłając pieniądze do krajów Trzeciego Świata. Schimmelpfennig opowiada o czymś dużo bardziej przerażającym niż wszystkie teksty brutalistów razem wzięte – o chorobie naszych czasów, o ludziach z defektem, którzy potrafią pomagać chorym w dalekiej Afryce, a nie są w stanie kochać tych, którzy są tuż obok. Bez wątpienia każdy z widzów znajdzie w przedstawieniu to, co dla niego najważniejsze – w zależności od tego, w jakim momencie swojego życia aktualnie się znajduje. Warto przekonać się o tym samemu.



Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
4 maja 2013