Perfekcyjna komedia omyłek w starym stylu

Teatr Dramatyczny stawia na widza. Takiego, który nie przychodzi dla określonych aktorów, nie szuka odpowiedzi na ważne pytania. Chce się zabawić i za dobrze wykonaną rozrywkę gotów jest odpłacić śmiechem, oklaskami pomiędzy scenami i - rzecz jasna - kupowaniem biletów. I to dla takich widzów Witold Mazurkiewicz wyreżyserował w Białymstoku "Wszystko w rodzinie".

Tym razem pierwszoplanową postacią jest Piotr Szekowski. Musi udźwignąć ciężar zbudowania całej intrygi, później ogrywać coraz bardziej absurdalne scenariuszowe kłamstwa, przekonująco bredzić bzdury, a przy tym czasem być ugrzecznionym dupkiem, a czasem chamskim doktorem, który najbardziej w świecie nie lubi starzejących się pielęgniarek. Znana nie tylko z "Mayday", bo i przecież z fantastycznej kreacji Papkina, Arieta Godziszewska ma do zagrania niewielką rolę pielęgniarki oddziałowej, za to robi to niezawodnie. Jej talent komediowy po raz kolejny ma okazję błyszczeć na scenie, podobnie jak komediowe oblicze Marka Cichuckiego, jako mrugającego do widza okiem błaznującego lekarza stażysty. Tym razem także Justyna Kruczkowska-Godlewska ma o wiele mniej do zagrania, ale kiedy się pojawia - będzie zabawnie i z komediowym przerysowaniem.

Na stałym poziomie pewnego wewnętrznego nerwu swoją rolę prowadzi Krzysztof Ławniczak. Musi być koturnowym szefem z tytułem szlacheckim i taki jest. Wszak to farsa, nie dramat. Dlatego też w farsowym kusym fartuszku, zawsze zadowolona z siebie i klaszcząca w dłonie, budzi niekłamaną sympatię Monika Zaborska. Pomiaukiwania i odmładzające wyginanie ciała Krystyny Kacprowicz-Sokołowskiej rysują kolejną wyrazistą postać drugiego planu.

Marek Tyszkiewicz, główny gwiazdor "Mayday", w roli dociekliwego, acz równie ograniczonego jak pozostali bohaterowie farsy, policjanta bardziej przypomina dowódcę z "Gałązki rozmarynu" niż wyluzowanego brytyjskiego gliniarza, ale mam prawo się mylić.

Za to Franciszek Utko, regularnie pojawiający się w komediach, z "Kogutem w rosole" i "Mayday" na czele bawi niezawodnie. No, może tylko powtarzany kilkakrotnie greps z oblewaniem wodą z syfonu krocza policjanta nie należy do dowcipów najwyższych lotów, ale nie inaczej jest z tekstem o hemoroidach ze znacząco skierowanymi palcami u Szekowskiego. Publiczność zarykuje się ze śmiechu - a o to wszak w farsie chodzi. No to jeszcze na dokładkę dostanie scenę głośnego klepania po pośladkach Agnieszki Możejko-Szekowskiej. To ona jest farsową femme fatale i balansując od zawiedzionej mamy po wyuzdaną kochankę znakomicie radzi sobie z powierzonym zadaniem. Szarżować za to do woli może Dawid Malec w roli niesfornego syna.

Tym razem bardziej niż sławne trzaskające w farsach synchronicznie drzwi, Cooney, a za nim scenograf Tomasz Tobys, postawili na konstrukcję i znaczenie okna. I sceny z oknem w roli głównej chyba ogląda się znacznie lepiej niż przebieranki mężczyzn za kobiety na poziomie prowincjonalnej gali kabaretowej. Jeśli ktoś chciałby się dopatrywać we "Wszystko w rodzinie" drugiego dna, może sobie wmówić, że to opowieść o przyjaźni. Tym fantastycznym przyjacielem, który podejmuje się kolejny raz (po "Mayday") kryć kumpla jest dr Hubert Bonney, grany przez Sławomira Popławskiego. On jeden przejdzie podczas dwóch godzin śmiechu pewną metamorfozę, od zahukanego lekarza drugiego planu stanie się osobą, która odważy się pójść za marzeniem. I to całkiem na serio. Mimo, że to tylko komedia omyłek.



Jerzy Doroszkiewicz
Kurier Poranny
21 września 2019