Polska rasa

W styczniowej "Balladynie" (patrz "TP" nr 6) Krzysztof Garbaczewski podjął temat narodowy - "Poczet królów polskich" ze Starego Teatru jest kontynuacją tych zainteresowań. Wyjściowy pomysł wziął się od Wyspiańskiego, który "Akropolis" projektował na Wawelu, i Konrada Swinarskiego, który rzecz myślał osadzić w czasie, kiedy na zamku królował Hans Frank. Duch Wyspiańskiego unosi się nad inscenizacją: w dramaturgicznym pomyśle, aby na scenie wskrzeszać duchy zmarłych, oraz w zamierzeniu, by krytycznie przyjrzeć się mitom fundującym narodową tożsamość. Sposób, w jaki twórcy spektaklu rzecz przeprowadzają, jest już wybitnie autorski.

Na potrzeby inscenizacji anektowali cały teatr: od widowni, poprzez zaplecze, po podscenie, gdzie urządzono krypty. Niemal całe przedstawienie oglądamy za pośrednictwem kamer na zawieszonym na wysokości proscenium ogromnym ekranie. Gar-baczewski kolejny raz porusza się na granicy teatru i wideo - konsekwencja i brak ostentacji świadczą, że chodzi tu nie tyle o badanie czy forsowanie tej granicy, ile o jej zagospodarowanie. Słowem: nie o eksperyment, lecz o język sceniczny.

Oglądając przedstawienie, nie miałem poczucia, że reżyser ryzykuje powtarzanie wypracowanych chwytów, przeciwnie: czułem, że język ten jest w jakiś sposób naturalny, zwyczajny. Aprzy tym - poprzez użycie montażu, cięć, zbliżeń - praktyczny i skuteczny. Zwykło się pytać Garbaczewskiego o jego zainteresowanie filmem; moim zdaniem to fałszywy trop. Zdecydowanie bliżej jesteśmy tu myśleniu rodem z obszaru sztuk wizualnych, gdzie naturalne jest posługiwanie się wachlarzem rozmaitych materiałów i mediów, i poruszanie się na ich granicach. Granicach, które - jak w "Balladynie" - także i w "Poczcie królów polskich" okazują się niebezpieczne.

Na Wawelu bije serce narodu polskiego: stąd umieszczone na scenie ogromne gumowe serce, które głośno pulsuje i krwawi. Poczet królów polskich w pierwszej scenie uzyskuje kształt listy pseudonimów, jakie przedstawiciele polskiej partyzantki przyjmują, by wykraść z zamku arrasy (probierz polskiej tożsamości). Hans Frank (Krzysztof Zarzecki) jest demoniczny, a jego praktyki przypominają satanistyczną mszę... Garbaczewski chętnie operuje kiczem. Jednak nie chodzi tutaj o dekonstrukcję przez sarkazm i ironię. Spektakl jest śmieszny - tym uwodzi. Jednak kiedy Maria Brigitte Frank zmienia się w Maryję Królową Polski (w obydwu rolach Marta Ojrzyńska), by namówić Mieszka I (Justyna Wasilewska) do przyjęcia chrztu, kicz zderza się z czymś podniosłym, drapieżnym i całkiem serio, zmieniając akt fundujący narodową katolicką tożsamość w groźną i dwuznaczną procedurę.

Hans Frank - wskazując na widownię - opowiada Władysławowi Jagielle (Roman Gancarczyk) o planach ogrodu antropologicznego, w którym zgromadziłby różne podgatunki polskiego narodu. Hans Frank nie jest na Wawelu obcym ciałem. Nie jest ciałem, którego można się ot tak pozbyć - którego pozbyliśmy się w 1945 r. Wątek kryminalny z partyzantami po chwili wygasa (zresztą bliżej byliśmy tutaj gabarytu oporu rodem z "Allo, allo" niż pieśni powstańczych, co samo w sobie jest wymowne). Niewiele pada tu wprost, więc każda wykładnia będzie uproszczeniem. Ale kiedy Superpiast (Krzysztof Zawadzki) w długiej, agresywnej tyradzie opisuje badania, jakich w 1944 r. mieli się dopuścić okupanci, by dowieść przynależności Piastów do rasy nordyckiej, nabiera się pewności, że w spektaklu nie chodzi wcale o wykład z historii. Przeciwnie. Hans Frank nie jest tutaj postacią historyczną; jest medium, które - wpuszczone na Wawel Garbaczewskiego, do owej prakrypty polskiego narodu - pozwala odsłonić przemocową genealogię samej idei narodu. Także narodu polskiego.

Kolejni polscy królowie uwodzą i z wdziękiem bądź gniewem upominają się o swój patronat. W pewnym momencie Anna Radwan-Gancarczyk - bardziej prywatnie niż jako figura opowieści - deklaruje, że dość ma tej narzuconej tożsamości, nie chce żyć przeszłością ani przyszłością, ale tym, co tu i teraz. To z pewnością motto spektaklu, manifest osobności i suwerenności - ale manifest świadomy swej utopijności. W ostatniej scenie Jagiełło pokonuje Franka, zarazem informuje głośno, że nacjonalistyczny duch będzie odradzał się i trwał. W ideach, w mechanizmach, w sposobie myślenia. Wcześniej w wawelskich kryptach Garbaczewski urządził dyskotekę - danse macabre, śmieszny i straszny. I możemy się domyślać, że tylko po to, by publicystyką nie osłabiać rażenia spektaklu, poczet królów polskich reżyser ucina na Hansie Franku.

Na drugim biegunie kiczu jest u Garbaczewskiego anarchistyczny wstręt, jakim obwarowuje wszystko, co uchodzi za składnik zbiorowej tożsamości. Wszystko, co składa się na polskość. Wstręt jest tutaj ramieniem tego, co polityczne, skandaliczne; pozwala wyzwolić i oddzielić indywidualne od kolektywnego. Kicz podbija bębenek, zarazem zabezpiecza przed patosem.

Ta wybuchowa mieszanka jest wehikułem dla teatru, który przemawia językiem świeżym, bezczelnym, wywrotowym. Teatru, który w czołówce polskiego mainstreamu przemawia dziś zdecydowanie najdonioślej.



Marcin Kościelniak
Tygodnik Powszechny
16 kwietnia 2013