Przed premierą "Nie-Boskiej komedii"

Dlaczego akurat "Nie-Boska komedia"? Przecież większości kojarzy się tylko z nudną, szkolną lekturą. Nie boi się pan pustych sal?

„Nie-Boska komedia” została mi zaproponowana przez Adama Orzechowskiego. Jestem przekonany, że warto robić to, co proponują teatry, a nie tylko przychodzić z własnymi pomysłami. Czytając ten tekst, od razu stwierdziłem, że tak – to jest o nas, to mnie interesuje, można by z tego zrobić spektakl.  Oczywiście w tej chwili spektakl jest nieco inny niż na początku pracy, ale to jest właśnie wgłębianie się. Wychowałem się w Niemczech, więc „Nie-Boską komedię” czytałem sześć czy siedem miesięcy temu po raz pierwszy. Nie mam tego garbu edukacji, tego tradycyjnego odczytania. Wchodziłem w coś zupełnie świeżego.

Jakie znajduje pan różnice pomiędzy tradycyjnym odczytaniem narzuconym przez szkołę, a tym, które pan teraz przyjmuje?

Tak naprawdę, to nie wiem, jakie jest odczytanie narzucone przez szkołę. Oczywiście, wgłębiając się w historię, wiemy przecież, że „Nie-Boska komedia” była przez jakiś czas wśród lektur szkolnych, a przez pewien czas jej nie było, bo tematy, takie jak arystokracja, nie były „ciekawe”. Ale tak naprawdę nie wiem, bo nikt mnie nie zmuszał do czytania tego w szkole i nie pisałem na ten temat wypracowań. Wczoraj odbył się spektakl dla publiczności złożonej z przyjaciół, którzy są zawsze mili i opowiadają fajne rzeczy. Szczególnie przed premierą, żeby dodać nam sił. Ale nawet patrząc na aktorów, którzy mówią, że to ich dotyka, że „to jest też o nas”. Poza tym wierzę w to, w co zawsze wierzyłem – że pokazanie teatru w teatrze jest bardzo ciekawe. Podczas „Nie-Boskiej komedii” publiczność będzie siedzieć na scenie i oglądać wszystkie bebechy. I to także przenosi nas w dzisiejsze czasy. Wierzę też w inteligencję publiczności. Zawsze powtarzam, że nie trzeba budować olbrzymiej scenografii, aby pobudzić wyobraźnię publiczności. Dziś wystarcza nam już kino 2D, mamy seanse w 3D, a nawet 5D. Jeżeli chcemy iluzorycznie coś pokazać, to ta iluzja musi być perfekcyjna. W teatrze takich możliwości nie mamy.

Po co nam dziś klasyka w teatrze?

Klasyka nam jest zawsze potrzebna. Dla mnie teatr nie jest jedynie rozrywką, entertainment. Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić, że jako reżyser tworzę jakąś komedię tylko po to, żeby się pośmiać. Nie chcę tego. W tej chwili nie śpię albo śnią mi się po nocy  sceny z „Nie-Boskiej komedii”. Od dwóch miesięcy nie mogę od tego uciec - pod prysznicem, w czasie snu, na spacerze, kiedy siedzę w kinie i chciałbym się rozprężyć, nie widzę, co oglądam, bo gdzieś jestem myślami w teatrze. Chciałbym opowiadać o tematach, które mnie interesują, które nas interesują. Klasycy mają to do siebie, że są zawsze aktualni. I jeżeli „Nie-Boska komedia” ma nam dziś coś do powiedzenia, to  zróbmy ją! Ten dramat zadaje nam mnóstwo pytań, na które musimy odpowiedzieć sobie sami, np, czym jest sztuka dzisiaj? Mogę się założyć, że – nie obrażając nikogo – mamy wszyscy te same obrazy w domu, prawdopodobnie kupione w Ikei. Sztuka promuje artystów, doprowadzając ich do ekstremalnych sytuacji.

A jakie ekstremalne zadania stawia pan przed aktorami?

Zmierzyć się z tekstem Krasińskiego. To jest ekstremalne zadanie, żeby ten tekst zabrzmiał tak, jakby był wypowiedziany dzisiaj. To nie jest łatwe zadanie, dlatego pierwsza część spektaklu jest „małotekstowa”, słowo jest później.

W pierwszej części widać wyraźnie nawiązanie do estetyki kina niemego. Co pana zainspirowało?


To był pierwszy impuls. Pierwsza część „Nie-Boskiej…” – tzw. rodzinna – jest bardzo cukierkowa, kiczowata. Kolejna część, rewolucyjna, jest ekstremalnie inna, koniec, ten Armagedon, to apogeum, też jest właściwie w tych bardzo tęczowych kolorach u Krasińskiego. Czytając pierwszą część, od razu miałem skojarzenie  - to powinno się rozgrywać na wielkim torcie weselnym, który się kręci i oni się w ten lukier zatapiają coraz bardziej, a potem zaczynają nim rzygać. Oczywiście lukru i tortu nie ma. Miała być obrotówka, która akurat w tym momencie jest zepsuta, ale mamy pełno tiuli, które się leją jak lukier. To jest przesłodzone, ale jednocześnie to nie jest nabijanie się. Mamy dystans do tego, ale mimo to próbuję coś na serio opowiedzieć.

A odwołania do popkultury?

Oczywiście są. Na przykład w postaci Muzy, która przebrana jest raz jako Che Guevara, bo Henryk potrzebuje akurat kogoś, kto stanie obok niego w walce. Za moment będzie inaczej przebrana, w zależności od tego, jakiego natchnienia potrzebuje.

Padło słowo kicz. Czy pana wersja „Nie-Boskiej komedii” będzie przewrotnym kiczem?

Tak, ale czym jest kicz? Dla każdego kicz oznacza coś innego. Oczywiście w spektaklu są momenty, które są specjalnie pokazane w kiczowaty sposób, a w pewnym momencie przestają już być kiczem. Koniec sztuki jest z jednej strony jest przerażający, ale z drugiej strony kiczowaty. U Krasińskiego Henryk skacze ze skały w momencie, kiedy wszystko jest przegrane. Nawet nie wychodzi na bitwę z Pankracym. I jeszcze niebiosa, które się otwierają. To trzeba jakoś przetłumaczyć na współczesny język, dlatego szukałem jakiejś naprawdę idiotycznej śmierci, która będzie symbolem.

Czy Krasiński byłby zadowolony ze spektaklu, gdyby mógł go obejrzeć?

Próbuję nie gwałcić autorów. Osobiście bardzo cieszę się z faktu, że próbowałem opowiedzieć „Nie-Boską…” językiem Krasińskiego, tzn. nie używać żadnych innych tekstów. W „Blaszanym bębenku” było trochę tych tekstów. Pierwsza część była bardzo grassowska, specjalnie dodane były wielkie opisy. Tutaj są tylko teksty Krasińskiego, m.in. z „Podziemi weneckich” i kilku psalmów.  Cieszę się, że w mojej wersji jest coś, co się opowiada, coś, co się zaczyna i kończy. I to się odnosi także do postaci – czy to jest Henryk, czy Pankracy, który się zjawia nagle, nie wiadomo skąd. Próbowałem te wszystkie, maleńkie role połączyć w jedną wielką rolę Chóru, który jest nami wszystkimi. Muza, która u Krasińskiego jest w pierwszej części czymś złym, metafizycznym, też ma swoją historię.

A Orcio? Czy jego rola będzie tylko epizodem?

Nie. Epizodów z Orciem jest wiele więcej.

Skąd pomysł na zaangażowanie do tej roli akurat Mikołaja Koźmińskiego?


Pracowaliśmy już razem przy „Blaszanym bębenku”. To jest bardzo inteligentny, młody chłopak. Ma wspaniałych rodziców, którzy z nim pracują, dużo z nim rozmawiają. Zaskoczył mnie ostatnio, przychodząc do mnie i walcząc o swoją rolę: „Ale dlaczego ja mam to ubrać?”. Na początku chciałem przebrać Mikołaja za aniołka w kasku budowlańca.  On naprawdę nad tym myślał, myślał, myślał. Aż powiedział w końcu, że nie chcę być aniołkiem, bo to będzie kiczowate.  I miał rację. Przyznałem mu rację i zmieniliśmy kostium.

Czy rozmawiał pan z Mikołajem na temat „Nie-Boskiej komedii”? Czy zrozumiał swoją rolę?

Mam jeszcze wątpliwości. Mikołaj jest bardzo naturalny w swojej roli. Próbowałem go jakoś ukierunkować. Nie chcę jednak, żeby za dużo grał, bo piękne jest to, że on wchodzi na scenę z jakimś swoim przeczuciem. I to się okazuje trafne. Mikołaj przychodzi i zaskakuje mnie swoimi pomysłami. Mówi do mnie: „proszę mi to wytłumaczyć”. Staram mu się to wytłumaczyć, ale tak naprawdę, to on mi to tłumaczy.

Dlaczego warto ruszyć się z domu w jesienny wieczór i przyjść na pana spektakl?

Do teatru zawsze warto chodzić. Nawet, wychodząc zdenerwowanym, jeśli nie spodoba nam się sztuka. Wydaje mi się, że chodzenie do teatru jest szlachetnym sposobem spędzania czasu. To nie będzie wieczór, gdzie można się ponudzić przed telewizorem, tylko przyjść tutaj i wyjść, może rozmawiając czy kłócąc się z sąsiadem na widowni – czy na scenie w tym wypadku. Zawsze "wypuszczam" widzów z jakimiś pytaniami po spektaklu. To nie jest tylko „O! Widzieliśmy fajne przedstawienie i to był bardzo fajny wieczór”. Ludzie zadają pytania, na które odpowiedzieć sobie muszą, bo one nurtują. Premiera wypada 13-ego listopada, wprawdzie niedziela a nie piątek – ale co można lepszego robić 13-ego?

Dziekujemy za rozmowę.



Olga Jankowska i Ewelina Gerke
Teatr dla Was
17 listopada 2011
Spektakle
Nie-Boska komedia
Portrety
Adam Nalepa