Przeklęta symetria

Janusz Opryński wskrzesza w "Braciach Karamazow" formułę teatru intelektualnego. Nie przekłada "przeklętych problemów" Dostojewskiego na naszą wrażliwość9 ale słucha jego argumentów i myśli

Na małej obrotowej scenie stoi pudło. Młody mnich Alosza Karamazow (Marek Żerański) okrąża je kilkakrotnie. Idzie z misją. Chce pogodzić braci z ojcem. A potem pudło się otwiera. W środku ludzie, rzeczy i idee spakowani ciasno, poukładani na sobie, jak meble przed przeprowadzką. Bohaterowde rozkładają półprzezroczyste ściany dzieląc teatralny świat na 9 pokoików, a może trzy sklejone ze sobą ikonostasy. Będą się z nich nawzajem podglądać i słuchać. Nic nie ukryje się przed wzrokiem innych. Wszystko, co najważniejsze, zdarzy się w pokoju stołowym, w którym piją Ojciec (Adam Woronowicz), Iwan (Łukasz Lewandowski) i Smierdiakow (Jacek Brzeziński), na łóżku Gruszy (Karolina Porcari), do której przychodzi Dymitr (Mariusz Pogonowski), w garderobie Katii (Magdalena Warzecha). Obserwujący się aktorzy tworzą nie kontrapunkty, ale echa i sobowtórze gesty. Naśladują się i przedrzeźniają. Wznoszą toasty tak jak wybity na pierwszy plan protagonista,jedzą zupę, zastygają w oczekiwaniu. Postępując za częstą u Dostojewskiego strategią adaptacja Opryńskiego zmierza w kierunku kondensacji powieściowych zdarzeń: mamy wrażenie, jakby wszystko działo się jednej nocy, jakby jedna myśl od razu wlokła za sobą słowo, a potem czyn. Katastrofy i epifanie zachodzą obok siebie. Opryńskiego interesują kluczowe sceny: rozmowa przy koniaczku między ojcem i synami, o tym, czy Bóg istnieje, bunt Iwana przeciwko stworzonemu śwtiatu, o dzieciach i ich cierpieniu, pojedynek Iwana ze Smierdiakowem i Diabłem rozbity na 3 coraz mroczniejsze i perfidne odsłony. I w nich prawie nic nie skreśla, pozwala rozhulać się paradoksom i strasznym spekulacjom Dostojewskiego.

Reżyser eksploatuje symetryczność świata "Braci Karamazow". Brat przegląda się w bracie, ojciec w synu, lokaj w panu. Dzięki niemu zrozumiałem, po co są trzy postaci kobiece w powieści: Katia, Grusza i Liza (Anastazja Bernad),dlaczego Dostojewski zestawia je z braćmi. Aktorki z Provisorium grają je jak fałszywe męczennice. Zafiksowane na punkcie obserwacji własnego poświęcenia i upadku. Kochają nie mężczyzn, ale własną udrękę z nimi. To nie statystki, ale inna forma zła i egoizmu, kto wie, czy nie straszniejsza od tego, które ucieleśniają Karamazowie.

Fiodor w niesamowitej kreacji Adama Woronowicza łazi w szlafroku, kalesonach i skarpetkach, tłucze pantoflem niewidzialne pluskwy. Jest w tej postaci kilka tonacji i kolorów. Opryński każe nam za Dostojewskim przezwyciężać wstręt do jego ludzkiej brzydoty i niegodziwości. Bo za wstrętem może być świętość. Bóg i Chrystus wychodzą w tym spektaklu z człowieka. Z parszywego ojca. I obu trzeba na czas rozpoznać. Żeby nie zabić w gadzie Boga. I nie dać wyjść na wierzch biesom. To dlatego Woronowicz zasiada jak patriarcha na krześle z ikoną w oparciu, dlatego gra też rolę diabła, który rozmawia z Iwanem. I jest powtórnie przybyłym na ziemię Chrystusem w opowiadaniu o Wielkim Inkwizytorze. Smierdiakow Jacka Brzezińskiego to sobowtór wszystkich trzech braci, łowi myśli, kary-katuruje słowa i ich uczynki. Śliski, łysy, nadmuchany myślami, pychą, żalem. Recytuje herezje jak dobrze wyuczoną lekcję. Jest w komitywie z Iwanem, który daje mu ukradkiem kieliszki koniaczku. Przylepia się obleśnie do poręczy łóżka. Zapiera się w tym świecie, nie wyrzucicie mnie, bo jestem wam potrzebny Dla Dymitra wszystko dzieje się za szybko i dlatego nie panuje nad czynami, w Aloszy jest cichość, która skrywa wahanie, "Iwan mierzy wyżej. On szuka być może cierpienia" - jak powie ktoś o najmędrszym z braci. Iwan Lewandowskiego długo skrywa w sobie pogardę, poczucie wyższości wobec świata i Boga. Odrzuca tezę, że Bóg musi być, żeby jeden człowiek kochał, szanował i ocalał drugiego człowieka. Lewandowski powolutku czyni swojego Iwana głównym bohaterem spektaklu. Najpierw jest tylko zdystansowany i sarkastyczny, dopiero potem głowa mu puchnie, myśli palą żywym ogniem. Aktor gra jego monologi na granicy fizycznego wyczerpania, udręczenia słowem i antyboską logiką. Wedle której dla dobra, dla czynienia Dobra w imię Dobra, a nawet dla jego iluzji popełniamy i możemy popełniać zło.

Każdy z braci zostaje na koniec ukarany. Każdy zabił w sobie ojca lub jego symbolicznego zastępcę. Iwan myślą, Dymitr uczuciem, Alosza krachem naiwnej wiary w cuda. Wszyscy przegrywają, a wraz z nimi przegrywają filozofia, religia, miłość. Opryński kończy spektakl przyznaniem się do winy i szaleństwem Iwana, bo to on, a nie jak w powieści Dymitr, bierze karę na siebie. Rozmiękczenie mózgu, utrata jasności myślenia stają się w tym świecie, wydają się być najstraszliwszą udręką. "Jakie głupie to wszystko!" - krzyczy Lewandowski na obracającej się scenie, ściskając w rękach tłuczek, którym Smierdiakow zabił ojca i kopertę z pieniędzmi dla Gruszy.

Oglądając lubelskich "Braci", prawie trzy godziny siedzi się jak na szpilkach. Nie ma chwil znużenia obrazami, zmęczenia dialogami. Choć sceny poważne przeplatają się z żartobliwymi. Dramatyczność dotyka komiczności, prawie od razu zapomina się o obyczajowo-kryminalnym stelażu powieści Dostojewskiego i słucha rozmów fundamentalnych. Przyglądamy się drodze duchowej postaci, jakby to był najszybszy na świecie film akcji. Dylematy i pragnienia bohaterów, ekscytujące napięcia i zakazane spekulacje są tu wyrażone jasno i czysto. Samo mówienie równa się rozumieniu. Ostatnio chyba tylko Paweł Wodziński w "Dziadach", Warlikowski w "Końcu" i Klemm w "Judycie" potrafili pokazać, czym może być głośne myślenie w teatrze. Przeprowadzanie widza przez piekło argumentów i otchłań konsekwencji tego, co się wypowiedziało na głos. Opryński zrobił spektakl z rzędu tych, które nie dają zasnąć, bo coś po nich zaczyna nam gadać w mózgu. Do których nieustannie wracamy pamięcią, analizujemy jeszcze raz i jeszcze.



Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna
18 czerwca 2011
Spektakle
Bracia Karamazow
Portrety
Janusz Opryński