Przekłuwanie patosu

Potencjalny mieszkaniec kraju nad Wisłą, nawet jeśli nie wiem jak kochałby Szopena, ma prawo być znużony tematem nieustającej mszy: Chopin Nasz Wielki Polak, Mistrz. Mikołaj Grabowski swoim spektaklem próbuje na zasadzie awersu wstrzelić się w to nasze znużenie

Temat przekłuwania balona patosu jest mi bliski jak mało co. Mając w rodzinie kogoś zdewociałego, jako dziecko ocierałam się o patos religijny, dzięki czemu ostro ćwiczyłam reakcje przekory i buntu. W życiu dorosłym też nie udaje się przed tym uciec, bo namaszczona histeria i emfaza, bakcyl patosu religijnego czy patriotycznego fruwają w powietrzu nieustannie. Tacy jesteśmy, my Polacy, naród po przejściach. Patetyczni, mało autentyczni, nieśmieszni. Gombrowicz te nasze skłonności z uporem diagnozował jako toczącą życie społeczne rakowinę, obśmiewając ją ze wszech sił. Wyczuwa to świetnie Mikołaj Grabowski, którego bodaj największe osiągnięcie artystyczne - wystawiany kilkakrotnie Transatlantyk - bezpośrednio wiąże się z tym tematem.

Patos, jako immanentne przeciwieństwo umiaru, jest nienasycony. Dobiega właśnie końca Rok Szopenowski i jedno jest pewne, że potencjalny mieszkaniec kraju nad Wisłą, nawet jeśli nie wiem jak kochałby Szopena, ma prawo być znużony tematem nieustającej mszy: Chopin Nasz Wielki Polak, Mistrz. Mikołaj Grabowski swoim spektaklem Chopin kontra Szopen próbuje na zasadzie awersu wstrzelić się w to nasze znużenie.

Scenariusz jest karkołomny. Autorzy, przedarłszy się przez gąszcz literatury, stworzyli dwóch Szopenów i dwie George Sand. Pierwsza para: On żywcem zdjęty z pomników, do bólu wystudiowany, odpychający, fantom jakiś - Krzysztof Zawadzki. Ona - Sandowa (Katarzyna Gniewkowska), udrapowana dama z epoki, bardziej matka Polka niż ekstrawagancka pani Sand szokująca nieodłącznym cygarem w ustach.

Do ich aury pasuje jak ulał patetyczna poezja, poczynając od Konopnickiej, poprzez Przerwę-Tetmajera do namaszczonych porywów duszy poetów współczesnych. Druga para: Szopen - chłoptaś w swetrze (Marcin Kalisz), i ubrana w kusą po pupę sukienkę i getry Dorota Segda - Sand, kochanka z charakterem. Mają lepsze zaplecze tekstowe, ponieważ ich romans żywi się pełnymi wigoru intymnymi listami George Sand oraz korespondencją Chopina i Delfiny Potockiej, pewnym być może apokryfem (do dziś nie jest rozstrzygnięte, czy przypadkiem nie napisała tych listów zagorzała miłośniczka twórczości Chopina Paulina Czernicka, która popełniwszy samobójstwo zabrała tajemnicę do grobu). Ale to przeciwstawienie jest powierzchowne, bo ani fantom, ani chłopyś nie są Szopenem, nie zbliżają się do prawdy o nim. Postaci scenariusza nie wnikają głębiej w sens sporu, jakim w końcu był on człowiekiem w swojej wielkości, zwyczajności, a może i małości. Bo ten scenariusz, rozpisany na przeciwstawne style epok, paradoksalnie sam się w nich uwięził. Ugrzązł w obrazkach. Owszem efektownych. Spektakl bawi się formą (ruchoma scena, ożywiony obraz umierającego Chopina z Muzeum Narodowego w Krakowie). To efektowny teatr. Ale w gruncie rzeczy niewiele mówi o zakłamywaniu postaci Szopena w myśl źle pojętej wielkości. To jest co najwyżej dyskurs między stylami dwóch epok. Rzecz prześmiewcza, niespełniająca deklarowanych założeń.



Elzbieta Konieczna
Miesiąc w Krakowie
15 listopada 2010