„Punkt Zero" – bezprecedensowy zwycięzca

Ja, ze względu na swój wiek, miałem wiele okazji do tego, by się cieszyć z nagród, a także by odczuwać ich brak. Pamiętam, jak dojmująco przeżywałem festiwal w Szczecinie, gdzie byliśmy z „Braćmi Karamazow" i nie dostaliśmy żadnej nagrody ani wyróżnienia, co niektórzy uważali za skandal, ale taki był wybór jury. To są indywidualne odczucia osób decydujących. W przypadku Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje także są tacy, którzy uważają, że gdyby był inny skład jury, to nie dostałbym tyle nagród. Zapewne tak. Niemniej jednak dla zespołu każde wyróżnienie stanowi potwierdzenie ciężkiej pracy, jest radością, że ktoś dostrzegł ich wysiłek. Cieszy mnie również wyjątkowa jednomyślność osób zasiadających w jury.

Z Januszem Opryńskim, reżyserem teatralnym, dyrektorem Centrum Kultury w Lublinie do spraw artystycznych, kierownikiem artystycznym Teatru Provisorium, laureatem Lauru Konrada na XVIII Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach, rozmawia Magdalena Mąka z Dziennika Teatralnego.

Magdalena Mąka: Spektakl zrobił wrażenie na widzach podłożem intelektualnym oraz literackim, ale także specyficzną i adekwatną formą aktorskich kreacji, czego wyrazem jest nagroda dla Najlepszego Aktora Festiwalu przyznana przez redakcję Dziennika Teatralnego Sławomirowi Grzymkowskiemu. Jak pan ocenia wyróżnienie dla niepierwszoplanowej postaci spektaklu?

Janusz Opryński: To zawsze są naczynia połączone. Nie byłoby kreacji Thomasa bez postaci Maxa. Oni niejako zbudowali swych bohaterów w tandemie, w ogóle między nimi jest jakaś niespotykana chemia, która pomaga budować fantastyczne kreacje aktorskie. W zasadzie Thomas jest tym, który stwarza Auego. To on niejako wszystkim kieruje. Zauważmy, że bohater, wykreowany przez aktora, funkcjonuje w dwóch porządkach – chrześcijańskim, gdzie jest po prostu Diabłem, ale także w greckim jako Pylades, wierny towarzysz Orestesa. Myślę, że to jedna z lepszych kreacji, jakie w ogóle stworzył Grzymkowski. To było widać, jak wzrastał z tą rolą, jak świetnie pracował. W trakcie końcowych prób znakomicie dopowiadał sobie tę postać. Z resztą to jest człowiek, który przeszedł przez wiele fantastycznych światów reżyserskich.

Kiedy lubelscy widzowie będą mieli okazję zobaczyć przedstawienie? Na nim ma zostać wręczona nagroda aktorska Interpretacji?

Wszystko wskazuje na to, że w styczniu.

Co dzisiaj dla pana znaczą festiwale, a także nagrody? Czy wciąż są istotne?

Myślę, że to jest rodzaj sprawdzianu. Zasadniczo nagroda cieszy nagrodzonego. Ja, ze względu na swój wiek, miałem wiele okazji do tego, by się cieszyć z nagród, a także by odczuwać ich brak. Pamiętam, jak dojmująco przeżywałem festiwal w Szczecinie, gdzie byliśmy z „Braćmi Karamazow" i nie dostaliśmy żadnej nagrody ani wyróżnienia, co niektórzy uważali za skandal, ale taki był wybór jury. To są indywidualne odczucia osób decydujących. W przypadku Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje także są tacy, którzy uważają, że gdyby był inny skład jury, to nie dostałbym tyle nagród. Zapewne tak. Niemniej jednak dla zespołu każde wyróżnienie stanowi potwierdzenie ciężkiej pracy, jest radością, że ktoś dostrzegł ich wysiłek. Cieszy mnie również wyjątkowa jednomyślność osób zasiadających w jury. Moim zdaniem każda taka próba jest zdrowa, nawet jeśli byłem kiedyś w klasie mistrzowskiej, to tyczy się to tylko konkretnego spektaklu, z każdym kolejnym przedstawieniem muszę niejako zaczynać od nowa, udowadniać. To jest fundamentalna cecha twórczości. Fakt, iż coś za nami stoi nie znaczy, że znamy receptę. Lubię powoływać się na Miłosza, który mawiał, że choć byśmy przeczytali górę książek, to nie staniemy się ani o centymetr wyżsi. To jest też kwestia szczęśliwych przypadków. Należy pamiętać, że ja, jako reżyser jestem w pewnej mierze pośrednikiem tematu, tekstu, a nade wszystko aktorów i zespołu. Reżyser teatralny, jeśli dostaje nagrodę, to ma ją także dzięki komuś.

Zespół aktorski chętnie podąża za pańskimi pomysłami czy raczej stawia opór?

Nigdy nie jest łatwo. Zbyt łatwo zawsze wydaje się podejrzane. Ja głęboko wierzę w taką sytuację, że reżyserem trzeba się obwołać. Szkoła uczy jedynie „pewnego przedpokoju", z którego musisz wyjść. Oczywiście trzeba mieć w sobie gotowość psychologiczną, wiedzę i ofertę. Kiedy to w sobie masz, idziesz do grupy ludzi z jakąś ideą i pragniesz ich uwieść. Ja przychodzę z ważnymi ideami, o których chcę rozmawiać. To nie jest żadna próba mody, czy oka do publiczności, tylko pragnienie zmierzenia się z ważnymi dialogami o świecie, z czymś, co jest wyzwaniem także dla mnie. Aktorzy to doceniają.

Każdy chciałby mieć poczucie sensowności własnej pracy...

Oczywiście, podobnie pragniemy usensownić własne życie. To już zostało udowodnione przez antropologów, teatrologów i wielu innych badaczy, że teatr jest zjawiskiem towarzyszącym ludzkości. My lubimy wchodzić w role, to jest jakiś kod egzystencjalny. Proszę zauważyć, że ciągle jesteśmy gotowi na fikcję, chcemy wysłuchać danej historii. Jeden się w tej opowieści odnajduje, inny przeraża.

Z drugiej strony przyzwyczailiśmy się do postrzegania literatury w kategoriach historii, fikcji, mitu, świata wymyślonego.

A może to jest błąd. Może słowa zostały oparte na prawdziwych wydarzeniach. Dla mnie dobra literatura jest skroplonym zapisem prawdziwego życia.

Czasami bywa bardziej realistyczna niż życie, szczególnie jeśli autor jest uważnym obserwatorem.

Uważnym i bezwzględnym.

Jonathan Littell właśnie taki jest?

Myślę, że tak. To nie jest tysiąc stronicowe rozpisywanie wątków emocjonalnych, tylko rzetelna praca faktograficzna, rodzaj opus magnum. Wiedza Littella jest ogromna i ja mu wierzę. On przebył niezwykłą drogę. Mnóstwo ludzi chce uprościć rzeczywistość, ale wszelkie skróty myślowe są niebezpieczne. Mnie wielokrotnie zastanawiało, jak to możliwe, że tak wytrawny umysł, jak Heidegger – człowiek, który daje podwaliny nowoczesnego myślenia w filozofii, ulega tak prymitywnej idei, jaką był faszyzm Hitlera. Co się działo w jego umyśle? Nie wiem. Mam też w głowie taki wers z Miłosza, który pyta czy brat brata może zasmucać? Czy jest jakaś granica? Przypomina mi się słynna scena z tragedii greckiej, gdzie ojcu podano posiłek przyrządzony z jego własnych dzieci. Oczywiście ten mit jest obrośnięty metaforą literacką, ale gdybyśmy zaczęli traktować ów opis inaczej, to okrucieństwo tej sceny wykracza poza to, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Nieprzerwanie mam w głowie frazy z Dostojewskiego, opisujące rozmiar człowieka, który jest szeroki, nazbyt szeroki i trzeba by go nieco zwęzić. Jak się nad tym głębiej zastanawiam, to wydaje mi się, że otchłanność ludzka nie ma granic.

Życie Maxa Aue przerasta naszą wyobraźnię?

Zdarza się, że tak. To postać, którą się lubi i nienawidzi jednocześnie. Pamiętam, że jak przeczytałem jakieś pierwsze czterdzieści stron, to powiedziałem sobie „nie" i odłożyłem ją. Jednak po pewnym czasie wróciłem. Wobec każdego tekstu ma się jakiś ambiwalentny stosunek, polegający na zachwycie i odrzucie. Ja boję się takich projektów opartych na wielkiej miłości. Dostojewski wkurza potwornie, ale już tak, jak kłuje Littell, o to przepraszam. On tak podchodzi czytelnika, że ten zaczyna lubić Maxa, a to są już takie przyjaźnie literackie, których po prostu się boisz. Ostatecznie Aue nie zginął, ożenił się i miał fabrykę koronek. Może dla niego największą karą było życie z tą potworną świadomością, obrazami których raczej nie da się wymazać z pamięci.

Z pamięcią jest tak, że czasami pamiętamy więcej, niż byśmy chcieli. Świadomość może sprawiać ból. Lublin, jako miasto – świadek, w którym dokonała się zbrodnia na ludności żydowskiej, często przypomina Panu tragiczne wydarzenia?

W zasadzie tak, ja dość często mijam Majdanek, mówi się nawet, że my żyjemy w cieniu Majdanka. Nie tak dawno ktoś opowiedział mi rzecz, która chyba na stałe odcisnęła we mnie swe piętno. Dowiedziałem się, że ludzie, mieszkający na dzielnicy Dziesiąta, musieli co drugi dzień myć okna, bo zbierał się na nich ludzki tłuszcz. Ja wiem, że w człowieku jest ogromna chęć życia, ale jak można było żyć, mając na oknach ludzkie istnienia, tego pojąć nie mogę. Ktoś mógłby powiedzieć, ale co ja mam wspólnego z Zagładą, to już historia, ale my otrzymaliśmy ją w spuściźnie. Duchy Zagłady nie pozwalają nam dzisiaj żyć i to jest problem nierozwiązywalny. Baumann, powołując się na Dostojewskiego, twierdzi iż jesteśmy potomkami świadków i ta wina niejako przechodzi na nas. W „Braciach Karamazow" jest taki fragment, który mówi o tym, że wszyscy jesteśmy winni wobec wszystkich, a ja jestem winny najbardziej. Ta wyolbrzymiona fraza stanowi zarazem podjęcie jakiejś odpowiedzialności za świat. Wystarczy, że popatrzmy na biografie oficerów SS. Być może, gdyby nie wojna, to oni byliby wybitnymi obywatelami, przecież to byli nieprawdopodobnie zdolni i wykształceni ludzie: filolodzy klasyczni, językoznawcy, doktorzy prawa czy filozofii, wybitni logistycy, którzy równie dobrze mogli odnosić sukcesy w procesie industrializacji kraju. Jednak trafili na taki, a nie inny moment w dziejach świata i nie oparli się pokusie karier.

„Łaskawe" to ogromna narracja, nie wspominając o dwóch powieściach Grossmana, zatem rezygnacja z części wątków była koniecznością. Czy było coś, co odpuszczał pan niechętnie?

Najtrudniej było mi wyciąć rozmowę Maxa z Prawdinem. Tego nie udało mi się obronić, choć długo walczyłem z aktorami, ale oni też mieli rację, mówiąc, że skoro weszliśmy w kostium korporacyjny, to tworzymy już rodzaj meta opowieści. Zapraszamy do okrutnej zabawy, której nie da się tak po prostu przerwać. Ja, trochę za Baumannem, chciałem opowiedzieć, że ten model społeczny, na bazie którego budowany był nazizm, istnieje i to nie jest do końca załatwiona sprawa, to czyha.

Współczesna demokracja opiera się na analogicznych mechanizmach?

Tak. Z resztą jedyny email, jaki otrzymałem od Littella, to była prośba o to, by nie było żadnego nazi kostiumu. Jego barak zdecydowanie poszerza wymiar całej tragedii.

Aktualność niebezpiecznych procesów może przerażać, szczególnie w czasach, kiedy sprytnie usypiana jest nasza czujność.

Tak działa nowoczesność i trzeba się trochę bać, bo niesie ona ze sobą refleksję wpisującą nas w nicość. Powinniśmy dać temu odpór intelektualny, estetyczny. Odpowiedzią może być dzieło. Istnieje ciekawy, ale i straszny trop, a mianowicie, że masową Zagładę można przeprowadzić wszędzie tam, gdzie jest wysoko rozwinięte społeczeństwo cywilizacyjne, dobrze uprzemysłowione, zatem czujność wydaje się sprawą konieczną.

Nie obawiał się pan, iż spektakl będzie rodził trudności w zrozumieniu? Nie wszyscy widzowie czytali Littella, a nawet jeśli, to przemieszanie historii Maxa z greckim Orestesem wystarczająco wikła treść.

Jak się czyta gęstą powieść, to doświadczony czytelnik wyciągnie więcej, będzie wiedział, że w jednym fragmencie jest nawiązanie do Dostojewskiego, a w innym do Kafki. Są różne stopnie odbioru, podobnie wygląda to w teatrze. Gęstość znaczeniowa jest wtedy odczytywana, kiedy chcemy, a każde kolejne spotkanie z tekstem literackim czy spektaklem zazwyczaj obfituje w kolejne spostrzeżenia, uwrażliwia nas na niuanse, wyciągamy więcej. Chcesz pójść dalej, to musisz poszukać. Spotykam ludzi, którzy mówią mi, iż dyskutowali po spektaklu do późnych godzin nocnych. Zresztą, ja mam tu, w Centrum Kultury, fajną grupę ludzi, którzy, za każdym razem, jak robię nowy spektakl, to solidarnie czytają te teksty. To jest moja ogromna radość – współpracownicy, którzy podejmują razem ze mną jakiś trud. Są oczywiście tacy, co powiedzą „nie, ja nie mogę, to nie dla mnie" – i ja to szanuję.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

___

Janusz Opryński - urodzony 9 października 1953 r. w Lublinie. Reżyser teatralny, menedżer kultury, autor adaptacji, dyrektor Festiwalu Konfrontacje Teatralne i zastępca dyrektora Centrum Kultury w Lublinie do spraw artystycznych, kierownik artystyczny Teatru Provisorium.



Magdalena Mąka
Dziennik Teatralny Lublin
26 listopada 2016
Portrety
Janusz Opryński