Queer Art of Failure

Co by tu zbroić i zmajstrować nurkując jednocześnie po uszy w wielkiej skrzyni wyciągniętej z lamusa? Agnieszka Klepacka i Maciej Chorąży (Bracia) znów rozkładają na scenie kram ze scenografią pełną kiczowatych bibelotów, które przyciągają już tylko kurz. Wyblakłe vintage kostiumy aktorek i aktorów, wydają się być już tylko ożywiane przez mole.

Nad sceną welurowe zasłony i malutki kupidyn, który celuje strzałę w dół, podobnie jak neonowe serce przebite papierosem z chmurzastymi ulatującymi dymkami w wałbrzyskim przewspaniałym spektaklu Cezarego Tomaszewskiego według scenariusza Aldony Kopkiewicz "Gdyby Pina nie paliła, to by żyła". Na białych bryłach czasem trochę różu, czasem inne światła, jakieś krzesła, kolorowe kubeczki, długi stół, dystrybutor z wodą, w centrum potwornie brzydka, mała scena na podwyższeniu ze srebrzastymi zasłonami. Gdzieniegdzie samotne fikusy benjamina, po prawej stronie białe pianino, obok keyboard Casio. Królicze i mysie uszy, kokardki, pióropusze, korony, kapelusze kowbojskie. "Kram z piosenkami" to trochę after party po protestach pod Teatrem Powszechnym w Warszawie, zbieranie okruchów i śpiewogra po Oliverze Frljiciu.

W cudnym wykonaniu "Malarz maluje" Wiktora Logi-Skarczewskiego, które ubrane jest w nawias nieudolnej próby, padają słowa: "Malarz maluje, szmacinę psuje, a bohomazów nikt nie kupuje/ Malarz maluje śnieg fioletowy/ Na nim zielono-czerwone krowy". Kopkiewicz (scenariusz), Iga Gańczarczyk (dramaturgia) i Tomaszewski (reżyseria) czule "psując" śpiewnik Leona Schillera, robią spektakl nieoczywisty, samounieważniający się, który - owszem - ukazuje rubaszność, seksizm i ludowość piosenek, ale to szukanie paraleli ze współczesnością omija klasistowskie dyskredytowanie materiału. Ani nie pochód kwiecistych wodewili i klimat szkolnych apeli, raczej queerowanie smuteczku i pochwała amatorskości. Co ważne, amatorskość, choć psotna i wdzięczna, jednocześnie unieważnia radość z siebie samej. Patronat emocjonalny i wizualny mógłby zapewne objąć nad "Kramem" sam Roy Andersson.

Czasom Schillera towarzyszyło jeszcze niezakrawające o zmurszałość muzeum wspólne muzykowanie, śpiewanie zamaszystych patriotycznych wodewili. I innych nieoszczędzających materiału, szerokim gestem i susami wykonywanych (choćby w "Zielonym baloniku"), pieśni i piosenek mieszczańsko-ludowo-wojennych ze zbioru reżysera. Teraz zostały nam tylko kolorowe ukulele, gitara basowa, cymbałki i rozwalająca się trąbka. Nie dość, że nie ma pary, to jeszcze nie ma czym udawać tej muzycznej fikcji. Bardziej siedzenie, wzdychanie, niekończące się "ojezusmaria" Michała Jarmickiego, powtarzane od rozczulenia do coraz większego smutku. Kolorowa czapeczka, odsłonięty brzuch aktora w obrazie "Człowiek, który połknął Schillera", a później już tylko rozbicie inscenizowanej przemocowej partycypacji (wyławianie prażan z foteli w obrazie "Prezent dla widza", rozstawia ich po kątach, każe się im idiotycznie machać rękami i znosić to wszystko w imię sztuki). Wspaniałe rozbicie kliszy instrumentalnego sięgania po widza w teatrze, które w głównej mierze z rzekomo politycznego sprowadza się do szeptania mu na ucho, gdzie ma się przesunąć, kiedy stawać i siadać.

Innym obrazem jest "Homo Sucker", czyli gra z puszeniem filozoficznym, Kopkiewicz z Tomaszewskim zdają się mówić, że stają po stronie frajerstwa, roztkliwienia i rozrzewnionych śmichów-chichów z konwencji teatru czy szumnie programowanego teatru politycznego na barykadach. Zresztą do tego typu teatru pasują wszystkie najbardziej czułe, zmurszałe słowa z zastygłych słowników i atmosfera jak z szuflady pełnej bibelotów w domu dziadków.

Nie rozumiem do końca, po co trzeba w recenzjach podkreślać to, że aktorzy naprawdę umieją śpiewać, a tutaj fałsz i zabawa jest zamierzona. I uzasadniać, że maestrię mają, ale wielkim gestem zostawiają w garderobie i na scenę idą się bawić. Zupełnie bez sensu. Sami stajemy się swoimi ofiarami i czynimy się trochę mniej niepoważni, uzasadniając uprzednio sam gest queerowania, jak gdyby nie mogło się to odbyć dla siebie samego. W tym sensie z Tomaszewskim, Krówką (aranżacja muzyczna, przygotowanie wokalne), Kopkiewicz, Klepacką, Chorążym, Kacprem Rączkowskim (charakteryzacja), Gańczarczyk i Antonim Grałkiem (reżyseria światła), aktorkami i aktorami można stanąć przez chwilę po stronie les chansons tristes, którymi stają się piosenki o polowaniu, gwałcie, przemocy i opowiedzieć się za śniegiem fioletowym i zielono-czerwonymi krowami.

To tyle, wspaniałe aktorki i aktorzy: Aleksandra Bożek, Anna Ilczuk, Weronika Krówka, Maria Robaszkiewicz, Arkadiusz Brykalski, Michał Jarmicki, Andrzej Kłak, Wiktor Loga-Skarczewski, Oskar Stoczyński zdają się mówić: pośmialiście się, możecie sobie z nami pośpiewać rubaszne, przekute na lewackie, piosenki (podobno tradycyjne, ale ich nie znacie, więc nie z waszej tradycji, nie z waszego śpiewnika, a skoro nikt ich nie zna, to chyba reanimujemy trupy), które wywracamy. Teatr Powszechny realizuje utopijny program "Miasto szczęśliwe" - ludzie się kochają i jest pięknie. Ale wszyscy wiedzą, że nie jest.

Wyjść z kramu to trochę jakby opuścić przyogniskowe opijstwo na smutno i jeszcze dostać na koniec wielką strupieszałą bombonierę z czekoladkami z rumem czy adwokatem. I mieć poklejone palce i za słodko w buzi. Poprawin nie będzie, kram zwinięty, zostały tylko odciski na szyi od gumek z kolorowych czapeczek. A na końcu, w recenzjach można sobie pisać z wyższości literek - że kopia nigdy nie osiągnie oryginału, że aktorzy fałszują, że w ogóle nie wiadomo co Tomaszewskiemu zawinił Schiller, że kiedyś "Kram" to był "Kram", nie to co teraz, kiedyś to w ogóle były czasy... Teraz Kongres Przeszłości Kultury jest też Kongresem Praktyk Wstydliwych. Bo jak - protest songi na kolorowych ukulele, w mysich uszach i inscenizowanym wpychanym na siłę jak łyżką bisem? To trochę gest jak z "I'm Sorry" Oskara Dawickiego, przez samounieważnienie, które czyni dzisiejszy "Kram" jeszcze smutniejszym.



Kinga Kurysia
e-teatr.pl
13 stycznia 2018
Spektakle
Kram z piosenkami