Skontaktowani od Wschodu do Zachodu

Hasło "Od Wschodu do Zachodu" było powrotem do źródeł festiwalu, ale zabrzmiało bardzo aktualnie. Wierzę, że to zapowiedź kierunku, w jakim organizatorzy festiwalu będą podążać w następnych latach. Żałuję tylko, że jury nie wyróżniło litewskiego i szwajcarskiego spektaklu. Oba zasługiwały na to z uwagi na oryginalność formy.

Na zaproszenie Teatru im. Wilama Horzycy przybyli do Torunia twórcy z Litwy, Łotwy, Szwajcarii, Niemiec, Rosji, Belgii i oczywiście z Polski. Tegorocznej edycji Kontaktu przyświecało hasło "Od Wschodu do Zachodu", pod którym kryła się intencja stworzenia warunków sprzyjających wymianie myśli i emocji oraz artystycznej wspólnotowości. Znalazło się ono także w podtytule spektaklu specjalnie przygotowanego na rozpoczęcie festiwalu, który przekuł ogólnie brzmiące słowa na teatralny konkret. W "Wielkim Niebie. Od Wschodu do Zachodu" wystąpił cały zespół Horzycy. Przedsięwzięcie było efektem warsztatów języka ruchu stworzonego przez Ohada Naharina, izraelskiego tancerza i choreografa. Natalia Iwaniec, pierwsza w Polsce certyfikowana nauczycielka Gaga, przedstawiła choreografię inspirowaną Bajkałem, historiami związanymi z tym wyjątkowym jeziorem. Mimo braku słów udało się doskonale oddać różne emocje i sytuacje międzyludzkie: wspólnotowość, wykluczenie, manipulacje... Inauguracja była niezwykle udana i energetyczna. Pierwsze zetknięcie zespołu Horzycy z językiem Gaga zakończyło się sukcesem.

Otwierające serię konkursową przedstawienie litewskiego Teatru Narodowego było czymś niebywałym. Reżyser Łukasz Twarkowski stworzył multimedialne widowisko - angażujące, wręcz transowe - w którym zacierają się granice między teatrem a multimedialną technologią. "Lokis" (na zdjęciu) to zupełnie nowa jakość teatralnego doświadczenia. Kamera w rękach aktorów staje się nieodzownym elementem ich scenicznej obecności. Jest narzędziem, za pomocą którego kreują to, co oglądamy. Na początku jednak aktorzy wychodzą na proscenium i zagadują publiczność, przedstawiając się przez tłumaczkę jako twórcy spektaklu. Zupełnie zwyczajnie, bez teatralnej konwencji. Nie wiemy, czy są prywatnie, czy też właśnie zaczęło się przedstawienie. Opowiadają o pracy nad "Lokisem", pokazują makietę dekoracji, uruchamiają joystickiem multimedialną iluzję teatru. Po chwili w zabawę angażują widzów. Naciskając przycisk, możesz uzyskać określony efekt. Zadajemy sobie pytanie, czy to jeszcze teatr, czy już gra komputerowa? Jak to określić?

Burzenie iluzji jest tu pozorne, bo zaraz kreowana jest ona nowymi środkami. Pokrętność wielowątkowej narracji Anki Herbut potęguje wrażenie zatopienia w sennym labiryncie obrazów, motywów, myśli i emocji. Dramaturżka połączyła trzy historie, których wspólnym mianownikiem jest Litwa i przemoc drzemiąca w człowieku. Pierwsza pochodzi z noweli grozy "Lokis. Rękopis profesora Wittembacha", w której Prosper Mérimée opowiada o litewskim hrabim Michale Szemiocie, który urodził się dziewięć miesięcy po tym, jak jego matka została napadnięta przez niedźwiedzia, a znika w dniu ślubu, pozostawiając zwłoki narzeczonej, rozszarpane przez niedźwiedzia. Dwie pozostałe historie to autentyczne wydarzenia. Muzyk rockowy Bertrand Cantat w 2003 roku przebywając w Wilnie dotkliwie pobił partnerkę, aktorkę Marie Trintignant, która na skutek urazu głowy wkrótce zmarła. Biografia litewskiego awangardowego fotografa Vitasa Luckusa naznaczona jest morderstwem i samobójstwem, z KGB w tle. Łatwo się pogubić w tej narracji, tym bardziej, że jest zagłuszona kaskadą dźwięków i "zamazana" ogromną dawką oszałamiających efektów świetlnych. Z uwagi na intensywność stroboskopowych świateł musiałam w pewnym momencie zamknąć oczy, by nie nabawić się bólu głowy, ale było w tym doświadczeniu coś uzależniającego. Tak jak uzależniające potrafią być gry komputerowe.

Zgoła odmienny w wyrazie był "Leonce i Lena" z Theater Basel w reżyserii Thoma Luza. Dawno nie widziałam teatru tak dystyngowanego. Szwajcarski reżyser wziął na warsztat sztukę Georga Büchnera, a punktem wyjścia uczynił scenę końcową. Büchnerowskie postaci włamują się do jasnej przestrzeni, która równie dobrze może być studiem tanecznym, jak szpitalem psychiatrycznym, czy salą koncertową. Starają się oswoić zastany świat, który szybko okaże się rzeczywistością na opak. Wszystko zaczyna się tu niejako od tyłu. Z głośników słyszymy prośbę o wyłączenie telefonów komórkowych puszczoną od końca. Na początku kurtyna opada, by znów się podnieść. Słyszymy też odwróconą "Sonatę Księżycową" Ludwiga van Beethovena. Przybysze idealnie wpisują się w irracjonalność tego świata, ale jednocześnie pozostają pod wpływem nieokreślonego, melancholijnego porządku. Dekadencja spotyka się z absurdem. Otrzymujemy groteskę, którą zdają się rządzić muzyka (reżyser jest także muzykiem). Przepołowione pianino stoi po dwóch bokach sceny, aktor by zagrać melodię musi biegać między połówkami instrumentu. Na skrzypcach grają dwie polerki do butów, też rozstawione z dwóch stron sceny. Sytuacje budują się z dźwiękowych powtórzeń i pętli, hałasu i ciszy.

Osobny nurt festiwalu stanowiły kameralne przedstawienia inspirowane nie literaturą, ale doświadczeniami ich twórców. To berliński "Po nas choćby kosmos" w reżyserii Sybille Berg, rosyjska "Marusia" wyreżyserowana przez Aleksandra Andrijaszkina oraz monachijska "Sytuacja z wyciągniętą ręką" Olivera Zahna, którą pokazano pozakonkursowo. Produkcja Maxim Gorki Theater opowiada o trzydziestolatce (spersonifikowanej przez kobiecy czteroosobowy chór), która zgłasza się do reality show. Założeniem jest, by jego uczestnicy zrezygnowali z życia na Ziemi i wyruszyli w podróż na Marsa, gdzie mają zbudować nowe społeczeństwo, w domyśle lepsze niż to tutaj. Pojawia się problem, bo do prokreacji potrzebny jest niechciany mężczyzna (uosobiony przez czteroosobowy chór). Odziani w pomarańczowe kombinezony kobiety i mężczyźni zalewają publiczność potokiem słów, często są to cytaty z mediów społecznościowych. Strumień świadomości dotyczy życia prywatnego, społecznego, politycznego. Całość momentami bawi, mimo że słyszymy o zmartwieniach i porażkach zbiorowego bohatera. Reżyserka w żartobliwej formie poruszyła problemy współczesnej Europy: imigracji, braku tolerancji, rasizmu, nastrojów nacjonalistycznych... Bohaterce nie udaje się wylecieć w planową podróż, zostaje z rozterkami i dociera do niej, że zamiast od nich uciec, musi po prostu nauczyć się sobie z nimi radzić.

Bogate w humor okazało się także przedstawienie kostromskiego Dialogue Dance. Marusia Sokolnikowa na co dzień zajmuje się PR-em w Centrum Sztuki STANTSIA. Jako osoba, która zawsze była za kulisami, stawia siebie w sytuacji performatywnej i buduje opowieść o tym, jak teatralna rzeczywistość wygląda z perspektywy niedostępnej widzom. Marusia jest taka jak my, nie ma warunków tancerki, ale robi show, bez skrępowania opowiadając o tym, jak wyglądają próby, jak z braku pomysłu rodzi się sceniczne rozwiązanie, jak idea dopisywana jest do działań a nie odwrotnie. Zostawia nas z pytaniami: ile w jej opowieści jest prawdy, a ile teatru, czym jest realność na scenie.

Niespełna godzinny performance Hauptaktion GbR dotyczy naznaczonego złą sławą gestu, powszechnie rozpoznawalnego jako hitlerowski, a nazywanego także saluto Romano, salutem olimpijskim, czy salutem Bellamy'ego. Aktorka blisko godzinę zmaga się z tym gestem. Widzimy jak z biegiem czasu podniesiona w górę ręka zaczyna jej ciążyć, jak coraz trudniej wytrzymać jej w tej pozie. Kiedy reżyser z off-u dialoguje z nią, czy raczej z widzami, na temat obecności tego gestu w historii, kulturze, sztuce nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z teatrem politycznym, kojarzącym się z obecnymi tendencjami nacjonalistycznymi na świecie. Specyfika tego performance'u polega na tym, iż w zależności od miejsca pokazu, zmienia się jego znaczenie. Dużą wagę ma kontekst historyczny, który w przypadku Polski mocno obciąża odbiór. To odważne działanie, balansujące na granicy tego, co artystyczne i polityczne.

Z repertuaru gospodarzy pokazano "Reykjavik '74" i "Tango". Spektakl w reżyserii Katarzyny Kalwat, wielopoziomowy i niejednoznaczny, to opowieść o tajemniczej śmierci dwóch mężczyzn, których ciał nie odnaleziono. W wyniku kontrowersyjnie prowadzonego śledztwa do morderstwa przyznało się sześć młodych osób, ale wielokrotnie potem zmieniały one i odwoływały zeznania. Niemniej sąd wydał surowe wyroki. Premierę poprzedził wyjazd studyjny twórców na Islandię. Scenariusz Marty Sokołowskiej stał się punktem wyjścia do aktorskich improwizacji na "temat ludzkiego umysłu i pamięci, w którym fikcja i wyobrażenia mieszają się z rzeczywistością".

Sztuka Sławomira Mrożka w reżyserii Piotra Ratajczaka mówi o konfliktach w trzypokoleniowej rodzinie, które skupiają w sobie aktualne niepokoje i różnice między Polakami. Obecność ciężkiego, drewnianego, okrągłego stołu, przy którym toczą się dyskusje przywodzi na myśl wydarzenia z 1989 roku. Wszechobecne rusztowania zaś symbolizują plac budowy, gdzie powinno powstać coś nowego. Tak jak w 1989 roku nowe były dla nas wolność, demokracja, kapitalizm. Zestawienie konserwatywnej młodzieży, poszukującej autorytetów, i swobody starszego pokolenia jest wciąż uderzające. Ratajczak zadaje pytania: Co zrobiliśmy z odzyskaną wolnością? Czy umiemy sobie z nią poradzić? Docenić?

Krakowski Teatr Ludowy w "Sekretnym życiu Friedmanów" wziął na warsztat temat z filmu dokumentalnego Andrew Jareckiego "Capturing the Friedmans". To historia zamożnej rodziny, której życie z dnia dzień przewraca się do góry nogami, kiedy ojciec Arnold i najmłodszy syn Jesse zostają oskarżeni o pedofilię i aresztowani. W spektaklu Marcina Wierzchowskiego nie wiemy tak naprawdę, co się wydarzyło i czy bohaterowie faktycznie byli winni. Reżyser nie stawia tezy - ani nie broni bohaterów, ani nie oskarża. Stawia pytanie o to, czy ojciec poświęca się, by uchronić syna. Uwagę koncentruje na emocjonalnych procesach zachodzących w rodzinie, w poszczególnych postaciach, poddanych policyjnemu dochodzeniu. Podążamy za bohaterami po budynku teatru, towarzysząc im w trudnych sytuacjach. Stajemy się świadkami ich losów.

Motyw rodziny jest też oczywiście obecny w łotewskiej "Medei". Dla reżysera Vladislavsa Nastavševsa to temat zdrady i rozpadu rodziny. Dramat Eurypidesa został mocno okrojony. Zrezygnowano z kilku postaci na rzecz uwypuklenia konfliktu małżeńskiego, wybuchowej relacji tytułowej bohaterki i Jazona. To jego niewierność staje się źródłem tragedii, o czym świadczą skąpane we krwi ręce mężczyzny, na które spogląda w finale. To nieumiejętność przewidywania a także oparcia się rządzy zemsty i pożądaniu wpędza ich w rozpacz. Miłości przeradza się w nienawiść i przynosi cierpienia Medei. Los, fatum, przeznaczenie - jakkolwiek tego nie nazwać - jest jednym z bohaterów przedstawienia Ryskiego Rosyjskiego Teatru im. Michaiła Czechowa. Opiera się ono na oszczędnych, wręcz surowych środkach wyrazu, które potęgują wrażenie tragiczności losów Medei i Jazona. Wszystko dzieje się na podeście z dwoma krzesłami. Przestrzeń ogranicza mobilność aktorów. Tragedia kotłuje się na kilku metrach kwadratowych. W tle jednolity horyzont, odpowiednio podświetlany zmienia kolor w zależności od tego, jakie uczucia towarzyszą postaciom w danej scenie. Sterylną formę teatru wypełniają kontrasty, emocje i aktorstwo na wysokim poziomie (rewelacyjna Guna Zarina jako Medea) - efekt jest przerażający i porywający zarazem.

Na tegorocznym Kontakcie otrzymaliśmy niezłą reprezentację zespołów z Moskwy, niestety nie miałam okazji zobaczyć ani "Człowieka z Podolska" Jeleny Greminy w reżyserii Michaiła Ugarowa Teatru.doc, ani "Panny bez posagu" Aleksandra Ostrowskiego w reżyserii Dmitrija Krymowa ze Szkoły Sztuki Dramatycznej. A pierwszy spektakl otrzymał nagrodę specjalną ufundowaną przez organizatorów (nie bez znaczenia był zapewne fakt, że obydwoje twórcy tego teatru i spektaklu zmarli niedawno i ich ogromny dorobek domaga się upamiętnienia). Nagroda dla najlepszego reżysera powędrowała do Krymowa, zaś laur dla najlepszej aktorki dostała Maria Smolnikowa za rolę Larysy Dmitriewny w jego przedstawieniu.

Grand Prix, wyróżnienie przyznawane przez dziennikarzy, a także nagrodę Radia Gra otrzymało "Requiem dla L.", prezentowane na koniec festiwalu. Alain Platel (choreograf) i Fabrizio Cassol (kompozytor) wyreżyserowali spektakl polifoniczny, niezwykle emocjonalny, bo dotykający śmierci - tematu obecnego i we wcześniejszych produkcjach les ballets C de la B. Tym razem Platel i Cassol posłużyli się kontrowersyjnym rozwiązaniem. Na sporych rozmiarów ekranie wyświetlany jest czarno-biały zapis ostatnich chwil życia tytułowej L. Kamera zbliżona jest na twarz kobiety, towarzyszą jej najbliżsi, od czasu to do czasu pojawia się czyjaś ręka, tułów czy twarz. Twórcy balansują na granicy tego, co uznać można za przekroczenie granic sztuki i dobrego smaku, ale spektakl broni się, a nawet więcej - nad wyraz mocno angażuje emocje widza. Medium teatru zostaje wykorzystane po to, by zmusić nas do zmierzenia się z tematem śmierci - indywidualnej, obcej, naszej, a także zbiorowego jej przeżywania. Jest coś onieśmielającego, a zarazem krępującego w odbiorze nagrania, ponieważ towarzyszymy obcej kobiecie i jej bliskim w granicznej sytuacji. Dzieje się to bez naszej zgody. Niemniej, twórcy z Gandawy umieli stworzyć coś na kształt rytuału przejścia, w którym bierzemy udział obok rodziny na ekranie i muzyków na scenie. Instrumentaliści i śpiewacy nawiązują porozumienie z umierającą. Niedokończona struktura "Requiem" Wolfganga Amadeusa Mozarta zachęciła twórców do przepracowania utworu, faktycznie powstaje zupełnie nowa jakość. Artyści pochodzący z różnych krajów (Belgii, Portugalii, Konga) dodają doń rodzimą tradycję muzyczną. Tworzą wyjątkowe muzyczno-taneczne widowisko, de facto dalekie od europejskiej kultury. Kontrast między tym, co widzimy na ekranie a tym, co dzieje się na scenie nie razi - wręcz przeciwnie, te światy współgrają ze sobą. Muzyczne łączenie kultur to nie suma elementów, ale barwna multiplikacja składająca się na oryginalną homogeniczną całość, dostarczającą silnych emocji, które towarzyszą jeszcze długo po zakończeniu przedstawienia.

Frekwencja dopisywała nie tylko podczas każdego przedstawienia i licznych imprez okołofestiwalowych, ale także podczas panelowych dyskusji z twórcami. Hasło "Od Wschodu do Zachodu" było powrotem do źródeł festiwalu, ale zabrzmiało bardzo aktualnie. Wierzę, że to zapowiedź kierunku, w jakim organizatorzy festiwalu będą podążać w następnych latach. Żałuję tylko, że jury nie wyróżniło litewskiego i szwajcarskiego spektaklu. Oba zasługiwały na to z uwagi na oryginalność formy.

24. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt, Toruń 19-25 maja 2018



Barbara Pitak-Piaskowska
e-teatr.pl
16 czerwca 2018