Ślepa kiszka historii

Bismarck miał rację. Lepiej nie wiedzieć, z czego powstają parówki. Tak samo z teatrem: oceniajmy dzieło, a nie jego technologię produkcji

Przedpremierowe przecieki ze Starego Teatru nie napawały optymizmem: oto 10 aktorów oddaje role, tryb pracy jest wybitnie niestandardowy, istnieje groźba przeniesienia pokazu na czerwiec. Czy Jan Klata nie zaryzykował aby zbyt wiele, otwierając swoją dyrekcję spektaklem najbardziej hermetycznego i pokręconego z młodych polskich reżyserów? Może trzeba było zacząć premierą Passiniego albo Strzępki - bąkaliśmy ze szczerą troską po kątach zanurzeni we mgle wątpliwości. O ile pamiętam, ostatni raz tumult informacyjny na podobną skalę wydobywał się ze Starego Teatru i okolic, gdy Jerzy Grzegorzewski reżyserował "Tak zwaną ludzkość w obłędzie", czyli w połowie lat 90. ubiegłego stulecia, kiedy z prób uciekał Jerzy Stuhr, tracił cierpliwość Jan Nowicki. Znamienna koincydencja. Bo coś w tym jest, że Garbaczewski to Grzegorzewski nowych czasów. Wprawdzie składa swój teatr z ultranowoczesnych gadżetów i narracji, ale zasada funkcjonowania jego wyobraźni, artystyczna dezynwoltura wydaje się taka sama jak u twórcy "Dziesięciu portretów z czajką w tle". I jak Grzegorzewski także jest jakoś tak cały - w poprzek. Teatru i rzeczywistości. Potrzeba czasu, by do jego roztrzepanej maniery twórczej przywyknąć, by oswoić się z jego wrażliwością, hm, cyfrowo-dadaistyczną.

"Poczet królów polskich", opatrywany również sarkastycznie skrótem "pkp", absolutnie nie jest wypowiedzią reżysera na temat historycznej roli Polski ani opowieścią o dramatycznych wędrówkach ducha dziejów. Ani Garbaczewski, ani jego dramaturdzy nie zapraszają nas na dyskurs naukowy o postawach i wyborach bohaterów z przeszłości. Nie jest to także wywoływanie duchów, obrzęd narodowy. Hołd i poczet "żywych obrazów". Nic tu się nie uwiecznia, nie ma się nic przypominać, reżyser i jego aktorzy raczej zacierają to, co nam zostało w głowie, łączą plamy skojarzeń i podprogowe obrazy w nowe konfiguracje. Królowie to nie posągi i pomniki, męczennicy i zdrajcy, ale wariacje, portrety sfałszowane, jak zresztą wszystkie ich wizerunki z Matejkowego pocztu...

"Poczet królów polskich" to w trzech czwartych transmisja live pieczołowicie filmowanych przez ekipę kamerzystów działań rozegranych za kulisami, w zakamarkach teatru. Scenę przegradza biały ekran, skutecznie zasłaniając aktorów - tylko niektóre ich akcje, dialogi i monologi możemy śledzić w żywym planie. Reszta jest filmem. Po wałbrzyskiej "Gwieździe śmierci", poznańskiej "Balladynie" i opolskiej "Iwonie" to już czwarte przedstawienie Garbaczewskiego w tym stylu. Ale co ten zabieg daje Garbaczewskiemu i co oznacza? Bo jego aktorzy niby grają dla nas, ale jednak nie przed nami. Są ukryci, skazani na pośrednictwo ekranu. Reżyser wygrywa dwuznaczność sytuacji: zderza to, co ulotne z tym, co uwieczniane cyfrowo. Ma pełną kontrolę nad montażem, przekazem i kontekstem w naszych głowach. Zamyka je nam i otwiera w dowolnym momencie. Z jednej strony Garbaczewski bawi się podminowaną surrealizmem historią alternatywną jak Tarantino w "Bękartach wojny", z drugiej zgrywa się grubo jak twórcy serialu "Allo Allo". Próbuje jak Aleksandr Sokurow w "Rosyjskiej arce" wydestylować ludzi z murów Historii, wniknąć w zbiorową pamięć. Ale też rozwija dawny pomysł Swinarskiego, który chciał dla "Akropolis" Wyspiańskiego zmienić Wawel w nordycką Walhallę. Dużo tu mrugania okiem, mniej lub bardziej czytelnych aluzji i złośliwości wobec innych spektakli Starego Teatru. Jest też kilka pozorowanych debat o cenie za chrzest Polski, sensie przynależności do Europy, presji Wschodu, odpowiedzialności jednostkowej za los narodu i postęp cywilizacyjny. Ale to tylko pozory głębi, pozory istotnych dylematów. Bo najważniejsza jest forma, za którą ledwie nadąża myśl. Ale forma wyrywa się w schizofrenicznych skokach. Garbaczewski wie jedno: nie trzeba łapać jej za wszelką cenę. Wawel to dla niego ślepa kiszka Historii i zarazem ślepa kiszka teatru. Coś zbiera się, zalega i pęcznieje w miejscu, którego nie powinno być, które nie wiadomo po co i dla kogo jest, bo jego funkcję musimy raz po raz na nowo definiować. Aktorzy Starego świetnie odnajdują się w tej konwencji, choć właściwie każdy ciągnie w swoją stronę, popisuje się transowym albo nadenergetycznym graniem, brawurowo kpi lub nonszalancko przytakuje niekonsekwencji. Garbaczewski z premedytacją zachowuje się jak chłopiec we mgle. Wawelskiej mgle. Zgubił się i chichocze. Mgła go pożarła, ale i on ją zębami napoczął. Albo się na ten typ humoru i gonitwy teatralnej załapiemy, albo jak mówi młodzież: beton, gleba.



Łukasz Drewniak
Dziennik Polski online
11 kwietnia 2013