Świat znad szklaneczki whisky

To coś na styku monodramu i recitalu. A zatem spore wyzwanie dla aktora, z czym świetnie sobie radzi Robert Żurek. Portret Leonarda Cohena, jednego z bardów od zawsze modnego nurtu egzystencjalizmu powstaje wyważenie i wysmakowanie ze starannie dobranej prozy, wierszy, piosenek. Wśród nich są te które zawojowały świat, jak „Hallelujah" czy „Dance Me to the End of Love".

Gaudyn scenariuszowo skorzystał z tłumaczeń Karpińskiego i Zembatego oraz fragmentów książki „Różne postawy" Nadel. Stworzył czytelną, emocjonalną płaszczyznę kontaktu scenicznej postaci z publicznością przełamując to naturalnością. Nie tylko zbliża ją widowni, ale też sprawia, że spektakl nie jest przez chwilę melodramatyczny.

U Gaudyna Cohen jest kimś, kto wytrwale, z nadzieją, szuka sensu swej egzystencji i miejsca wśród innych. A to świadczy o zagubieniu i odrzuceniu, sytuacji tak bliskich wielu ludziom, którzy nie są artystami. Może szczególnie dzisiaj w świecie wyrażanym konsumpcją i pragmatyzmem, z brakiem poezji i często refleksji. Ale nie wolnym też od mistycyzmu. Czy na szczęście?

U Cohena ten jego świat, to też w niemałym stopniu świat jego kobiet. Niektóre były dla niego muzami, inne chciał żeby nimi były, one oszukiwały go i opuszczały, albo to on je zdradzał. Wieczne szukał kobiety ideału. Te i inne niepowodzenia topił w whisky.

Gaudyn ambitnie akcentuje te elementy, które jego zdaniem motywowały Cohena do działań i dokonań lub są świadectwem porażek. Tym uchronił spektakl przed wizerunkiem prościutkiego obrazka z piosenek i codziennych zachowań artysty. Sceniczna opowieść o Cohenie jest po części przekazem kondycji artysty w świecie współczesnym, w sumie nie przyjaznym dla jego inności i uprawianej sztuki, co najwyżej łaknącym powierzchownie jej owoców. W tym przypadku łatwo wpadających w ucho piosenek.

Mamy portret artysty tak w ogóle, dla którego osobisty wizerunek Cohena bywa pretekstem. Kiedy Żurek świetnie obnaża słabości Cohena do whisky i kobiet, jego niepewność wobec świata i ludzi, po raz drugi słusznie zaczynamy wątpić, czy jest to we współczesnym świecie tylko udziałem artystów.

Żurek na przemian pokazuje twarz zamyśloną, ironiczną, kpiącą z rzeczywistości. Dyskretne ogrywa jarmułkę, czym nawiązuje co jakiś czas nie tylko do korzeni Cohena, ale siły starotestamentowej religii i tradycji, będących nie bez związku z filozofią jego pieśni. Cohen Żurka nie do końca jest kimś schowanym w sobie, pod skorupą nieobecności w życiu, jakie się toczy obok. Poprzez swoje pieśni, słowa, jest kimś, kto głęboko ten świat rozumie z jego bolączkami i ludzką krzywdą.

Katarzyna Tanasiewicz - Trzyna scenografią zagospodarowuje świat Cohena drobiazgami, które skrótowo określają intymność tego świata, choć z drugiej strony zupełnie realnie wypełniają życie - łóżko, zegar, wieszak na kapelusz i płaszcz, dwa stoliki, nocny z okładką płyty Marleny Dietrich, dzienny z maszyną do pisania, jarmułką, butelką whisky i szklaneczką.

Prawdziwy Cohen często narzekał, że zaczął śpiewać, bo trudno mu było żyć z pisania. Tymczasem honoraria literackie, rządowe granty i dochody z rodzinnego przedsiębiorstwa wystarczały na dalekie podróże, bogate życie towarzyskie, alkohol i narkotyki. Długo grę na gitarze i komponowanie piosenek traktował niepoważnie nie zamierzając zostać bardem. Nigdy też nie był wybitnym instrumentalistą. Przypadkową sławę przyniosła mu piosenka „Suzanne", której lepszą wersję nagrała Judy Collins, przewodniczka Cohena po środowisku muzycznym. Tak powoli zaczęła się jego droga ku sławie uwieńczona albumem „Songs of Leonard Cohen", z przebojami „Suzanne", „Sisters of Mercy", „So Long, Marianne", „That's No Way to Say Goodbye". Album ten przyniósł wielki sukces i tak to się zaczęło.

Prawda w życiorysie wielkiego artysty miejscami bywa banalna. Ale czasem trzeba uwierzyć w bajkę. Może dlatego Gaudyn i Żurek stworzyli coś bardziej o artyście, niż o Cohenie.



Andrzej Piątek
Dziennik Teatralny Rzeszów
19 marca 2020
Portrety
Sławomir Gaudyn