Szlachetnie urodziwy kawał teatru

Dziwne. Mam dość ugruntowane przemyślenia na temat teatru. I właśnie wzięły w łeb. Zawsze mi się wydawało, że powinnam dokładnie rozumieć treść spektaklu. A nie muszę. Że powinnam głęboko wczytywać się w jego ogólny sens, podteksty, ogarnąć warstwę językową. A skądże, wcale nie jest to konieczne. Nie rozumiem "Wesela Hrabiego Orgaza", a jestem pod jego wrażeniem. Trudno nie być, aktorsko jest ono - nie drży mi ręka, gdy to piszę - olśniewające. Świetna scenografia, ruch sceniczny, muzyka, partie śpiewane, partie tańczone, światło - wszystkie elementy idealnie ze sobą zestrojone. Jest to spektakl niezwykle urodziwy. Szlachetnie urodziwy kawał teatru

Po przerwie w przedstawieniu znacznie przybyło powietrza na widowni, ponieważ jedna trzecia publiczności wyszła. Pewnie dlatego, że nie rozumiała. "A mnie się to podoba", szepnęła, przeciskając się na swoje miejsce prof. Ewa Miodońska. "Nie znam tej powieści", odparłam. Popatrzyła na mnie z uprzejmą wyrozumiałością.

O autorze książki Romanie Jaworskim, wiadomo bezspornie, że był jednym z największych dziwaków i ekscentryków początku XX wieku. Przyjaźnił się z Witkacym, Wojtkiewiczem, Chwistkiem i Irzykowskim. Uważa się go za prekursora Gombrowicza. Patrząc na scenę i nie znając jeszcze tego faktu, pomyślałam: to taki trudniejszy Gombrowicz. Rzecz względna, czy trudniejszy? Pamiętacie Państwo jak dwadzieścia, trzydzieści lat temu arcytrudna w odbiorze wydawała się "Ferdydurke"? Jakim objawieniem stała się nagle czytelna i piękna talentem Dejmka "Operetka", czy "Ślub" Jarockiego, a "Transatlantyk" odkryciem Grabowskiego? A Witkacy? Fakt jest faktem - po półwieczu uprawiania na tekstach jego sztuk dzikiej szwoleżerski przez dziesiątki różnej maści grafomanów, wiemy jedno: w utalentowanych rękach staje się klarownym klasykiem groteski, w rękach mało zdolnych partaczy - niemądrym, zwariowanym dziwadłem.

Jaworski, autor jednej z najważniejszych książek XX wiecznej literatury, nie wiedzieć jak, uchował się w kompletnym zapomnieniu. Nieoczekiwanie w ostatnich latach "Wesele Hrabiego Orgaza" opublikowały dwa wydawnictwa (sprawdzałam w Internecie, jest do kupienia), pamiętam jak przez mgłę jakąś pochlebną recenzję, ale niby jak miałaby się przebić przez zalew hałaśliwych propozycji taka dziwna książka, napisana niezwykłym, lejącym się nieprzerwanie językiem; parodystyczna, błyskotliwa zabawa stylami i konwencjami, o tak trudnej do uchwycenia fabule? Z mnóstwem aluzji do literatury, sztuki. Don Kichote chadza w niej pod rękę z Faustem, Kubuś fatalista z Kandydem. Odkrywanie powieści po osiemdziesięciu latach od jej napisania dla Jana Klaty musiało być dużą frajdą i zarazem sporym ryzykiem - a nuż się pomylił?

Nie muszę literalnie wszystkiego wiedzieć. Czuję, przeczuwam, nie spuszczam oka ze sceny zafascynowana obrazem i tym, że teatr Klaty powstaje ze wszystkiego, nawet ze schypiałego oddechu aktora do mikrofonu. Meyerhold pisał, że "rzeczą zasadniczą w grotesce jest ustawiczne wyprowadzanie widza z jednej, już uchwytnej płaszczyzny percepcji, do innej, której zupełnie nie oczekiwał". Takie jest też to przedstawienie. Nieoczekiwane. Migoczą w nim światy bliskie i odległe. Kardynał, upozowany Jerzy Grałek - zaraz, zaraz, kogo on przypomina? Stu podobnych nadętych, hieratycznych przedstawicieli Kościoła, sprytnych sprzedawców fałszywych emocji? Podobny do nich wszystkich i do nikogo. Groźny, ale nie dosłowny. Dosłowność zabija sztukę, przykuwa ją kajdanami do przaśnej rzeczywistości. Migotliwe postaci, migotliwe przedstawienie, wysmakowane, przewrotne. Jakby tego wszystkiego było mało na koniec zastyga w malarskiej formie tajemniczego obrazu El Greca Portretu Inkwizytora Don Fernando Nino de Guevara. Ci, co zostali do końca spektaklu pracowicie bili brawo.



Elzbieta Konieczna
Miesiąc w Krakowie
2 lipca 2010