T: Wyspiański

Po maturze wyjechałem do Krakowa po pierwsze dlatego, że był Krakowem, a po drugie – bo nie był Śląskiem. A może w odwrotnej kolejności, nie pamiętam.

 

Skończyłem tam studia i trzydziestkę. Przemieszkałem w Krakowie kilkanaście lat, z każdym rokiem coraz mniej go wyznawałem i coraz bardziej myślałem o tym, żeby z Polski wiślańskiej w końcu wynieść się do Polski kłodnickiej.

Ale zanim niedawno wróciłem nad Kłodnicę, Kraków, dawna stolica Polaków, przez większość mojej dorosłości był mi domem. A Kraków jak to Kraków – zaludniony jest częściej przez martwych niż żywych. Do niedawna o tym nie wiedziałem i dlatego nie miałem pojęcia, że przez trzynaście lat nieustannie towarzyszył mi ten cały Wyspiański.

Wyspiański dyskretnie towarzyszył mi, gdy na domówkach puszczaliśmy sobie czasem modnych raperów, a jednym z najmodniejszych był wtedy Sokół. Rapował czasem słowa brzydkie, czasem ładne, rapował też o swoim prapradziadku, a niedawno zarapował nawet tak: „Spałem na schodach a miałem dziadka na banknotach". Dopiero niedawno P. wyjaśnił mi, że prapradziadkiem Sokoła jest Stanisław Wyspiański.

Wyspiański dyskretnie towarzyszył mi, gdy przesiadywałem z J. Kumplowaliśmy się, a J. był z kolei praprawnukiem Lucjana Rydla – tak to w Krakowie jakoś bywa, że tu każdy jest czyimś praprawnukiem. I razu pewnego J. powiedział mi: „Wiesz, mój prapradziadek wyprawił raz taką imprezę, że do dzisiaj dzieci uczą się o niej w szkole". J. mówił o opisanym przez Wyspiańskiego weselu, a ja zamarzyłem sobie wtedy, że historia mojego własnego ożenku też stanie się kiedyś lekturą szkolną. Wciąż uważam, że są na to widoki.

Wyspiański dyskretnie towarzyszył mi też, gdy jako żak na Uniwersytecie Jagiellońskim nauki pobierałem. Mój instytut mieścił się w gmachu, który nazywa się Kolegium Śląskie, a ja nie wiedziałem, czemu się tak nazywa. Dopiero ostatnio dowiedziałem się, że sto lat temu zbudowali go śląscy duchowni, lokując tu śląskie seminarium duchowne. Ślązacy mieli się tu kształcić na księży, a traf chciał, że ja kształciłem się tu na kulturoznawcę w Instytucie Rosji i Europy Wschodniej. Naprzeciwko, po drugiej stronie alei trzech wieszczów, stał pomnik, który codziennie mijałem. Na cokole stał brodaty mężczyzna pokryty patyną. Pomnik jak pomnik, w Krakowie pomników jest prawie tyle, ile praprawnuków poetów. Może dlatego był dla mnie przezroczysty i dłuższy czas nie zwracałem uwagi na to, kto na nim stoi. Powiedział mi to dopiero Z., gdy siedzieliśmy pewnego razu w Dymie – w knajpie na Tomasza, gdzie przesiaduje ten facet z brodą i w płaszczu, którego też nazywaliśmy Wyspiańskim, bo trudno nazywać go inaczej.

O Wyspiańskiego potykałem się w Krakowie jeszcze nie raz. O większości potknięć pewnie nawet nie wiem.

A potem przeniosłem się do Aglomeracji, gdzie zostanę co najmniej do śmierci. Zamieszkałem w Katowicach, a jednym z moich tutejszych adresów stał się Teatr im. Wyspiańskiego. Nigdy sam z siebie nie nazwałem go zresztą imieniem patrona, dla mnie to po prostu Teatr Śląski.

R. opowiedział mi kiedyś o wszystkich Wyspiańskiego z Katowicami związkach. Opowieść była krótka, gdyż wieszcz w Katowicach był raz jeden, niechcący, niechętnie, w 1898 roku i jedyne co o tym mieście zanotował, to słowa z listu do prapradziadka J., Lucjana Rydla, wówczas jeszcze kawalera: „Wypadło mi się zatrzymać w Katowicach, gdyż na dworcu w Krakowie źle mnie poinformowano, i trzy godziny mam czasu. Zwiedzam więc Katowice. Jest to wielkie miasto malutkie. Zupełnie brzydkie i głupie, ale praktyczne, eleganckie i mądre, dziewczęta ładne, głupiuteńkie, sądząc z wyrazu twarzy". Teatr na swoim frontonie od niedawna eksponuje pierwszą część tego cytatu, co znajduję jako żart wyborny i w duchu poniekąd krakowski.

I myślę sobie czasem, co z tym panem Staszkiem począć. Bo z jednej strony dla teatru katowickiego to patron nieudany, niefortunny, nietutejszy, a ja wolę małą osobność niż wielkie powszechności. Ale z drugiej strony Wyspiański to patron wymarzony, bo symbolizuje polsko-śląski mezalians, który chyba coraz bardziej lubię. Tak samo jak Piłsudski dosiadający na Placu Chrobrego klacz Kasztankę, której chorwacki rzeźbiarz dorobił ogierze puzdro. Tak samo jak ciągnąca się od Gliwic do Bytomia hitlerówka, którą Polacy nazwali DK88 – choć „88" to dla neonazistów akronim od „Heil Hitler". I tak samo patron Wyspiański, który dla Katowic miał tyle atencji, co ja mam już dziś dla Krakowa. I to właśnie obok Piłsudskiego i hitlerówki czyni go symbolem tego pięknego Śląska niezrozumienia. Niezrozumienia, które uwiera, ale jest piękne, owocne i płodne. Niezrozumienia Śląska tak przez Polaków, jak i Ślązaków. Bo ja cieszę się, że po tak długim czasie handryczenia się ze śląskim logosem ze Śląska wciąż czegoś można nie rozumieć.

Zresztą, całkiem niedawno spostrzegłem, że przyjazd do Katowic niewiele zmienił – pan Staszek przyczłapał aczwórką tu za mną. Najpierw zamieszkałem zaraz przy tej poprzecznej ulicy, która prowadzi do naszego osiedlowego baru i nazywa się Wyspiańskiego. Potem parę razy zagraliśmy w Wyspiańskim sztuki, które napisałem, a latem w tym teatrze będziemy z B. brać ślub i powiemy sobie bądź „tak", bądź „ja", jeszcze musimy się zastanowić.

Panie Staszku, to powoli przestaje być zabawne.



Zbigniew Rokita
Teatr Śląski w Katowicach
28 marca 2023