Tak daleko, tak blisko

Niewiele brakowało, by Jan Klata zrobił swój najlepszy jak do tej pory spektakl. "Wielki Fryderyk" z poznańskiego Teatru Polskiego ma w sobie dziwny urok: męczy, irytuje, ale ostatecznie daje do myślenia.

Zaskakujący to wybór jak na Jana Klatę. Rok temu w Starym Teatrze wystawił "Wesele", którego sukces był w dużej mierze - choć absolutnie nie tylko - zasługą kontekstu z awanturą wokół zmiany dyrekcji tej sceny. Dziś sięga po literaturę diametralne inną i chyba nie tylko widzom, lecz może przede wszystkim sobie stawia nowe wymagania. Bo przecież mógł uciec w coś wyrazistego; chęć wzniecenia rebelii, ostra wypowiedź - w sytuacji, w której znalazł się Klata, byłyby czymś naturalnym. Stało się inaczej. Klata nabrał dystansu, odpoczął od zgiełku. Odżył, ale nie jako buntownik.

"Wielki Fryderyk" napisany przez Adolfa Nowaczyńskiego ponad sto lat temu stanowi gatunek osobliwy wśród bardzo osobliwych. Już określenie "powieść dramatyczna" budzi zdumienie, i słusznie, gdyż forma dialogu przekracza tu nawet dramatyczną normę. Dialogi w tym tekście po prostu się piętrzą. Istna egzotyka, tym bardziej że wypowiedzi króla Prus ciągną się nawet przez kilkadziesiąt stron, na których wykłada się wszystko: obyczaje, stosunki polityczne, ekonomię. Z czym to porównać? Z barokowym przepychem? Na pewno, kiedy co trzy zdania dostajemy serię makaronizmów, galicyzmów i archaizmów. Ale też warto przywołać odniesienia dalsze, bo Nowaczyński napisał "Fryderyka", jakby retorykę z dramatów Seneki chciał jeszcze pożenić z sofistycznym traktatem. Skala jest potężna, choć tekst nie jest rozpisany na wiele postaci, akcja toczy się przez dwadzieścia cztery godziny w jednym miejscu: pałacyku Sanssouci nieopodal Poczdamu, rezydencji Fryderyka, w której przebywa też biskup Ignacy Krasicki.

Jan Klata wyreżyserował przedstawienie o upodleniu w bezsilności, i o grotesce niemocy. Polska po 1772 r. zostaje wystawiona na pośmiewisko, a wszyscy, którzy udają przyjaciół Fryderyka, są skazani na bycie klakierami wysłuchującymi fraz o polskiej głupocie, która musiała się skończyć tym, czym się skończyła. Silniejszy ma zawsze rację - w cynicznym uśmiechu Jana Peszka grającego słynnego władcę prawda ta wybrzmiewa w tyradach, których ostatnie sylaby aktor kwituje znaczącym, wyrafinowanym "hę?". Inni muszą przytakiwać, choć równie ważne w portretowaniu Fryderyka są te fragmenty, w których wychodzi na ignoranta. W jakimś sensie to bowiem specjalista od sloganów - a resztę nadrabia bezczelną skutecznością w zarządzaniu.

Jan Peszek jest do bólu zabawny, jednak bardziej pozostaje sobą, w tym tkwi problem jego roli. Czy zbudował tę postać, czy też momenty słownych potyczek między nim a choćby Krasickim to wynik gry nie do końca przepracowanej w sobie, za to nieco puszczonej na żywioł? Ryzykownym pomysłem Klaty jest wykorzystanie prompterów z wyświetlanym tekstem jako kołem ratunkowym dla aktorów. Jan Peszek ma z tym kłopot, nie da się ukryć, że korzysta z tej pomocy, co pokazuje, iż jego rola jeszcze wymagałaby prób. Efekt mógłby być nieporównywalny. Wygląda na to, że Klata się nie wyrobił, że przytłoczył go ogrom zadań, także czysto filologicznych. Dramat, i tak już poddany radykalnym skrótom, należało skondensować odważniej, popracować nad tempem, wyrównać rytmy. Są liczne chwile, kiedy ta, nazwijmy to, majestatyczna powolność spektaklu ujmuje, ale też zaczyna drażnić, gdy Klata swym starym zwyczajem niektóre sceny inkrustuje przeróbkami popowych hitów. W finale, kiedy mijają ponad cztery godziny, aż trudno uwierzyć, iż rzeczywiście wcześniej to zrobił, bo w ogóle druga część przedstawienia jest teatrem innym, spójnym, przemyślanym.

Jest u Jana Klaty obraz, którego w dramacie nie odnajdziemy; u Nowaczyńskiego król Prus jedynie rozżalony wspomina, że zdechła jego ukochana charcica. Ten szczegół Klata zamienia w ponaddwudziestominutowe widowisko, w którym oglądamy psi pogrzeb celebrowany przez Krasickiego. Fryderyk niosąc charcicę na rękach, ofiarowuje ją duchownemu. Ten zaś otoczony przez dwór odprawia nad nią osobliwy rytuał, ale przy okazji cytuje tytuły oraz fragmenty swych dydaktycznych bajek o sytuacji ofiary i drapieżnika. Czy Fryderyk składa ofiarę z Polski, a Krasicki w tym wszystkim jest kimś mądrzejszym, kto rozumie, że z narodowej tragedii nie ma już wyjścia? Zresztą fenomenalna rola Michała Kalety ma zupełnie oddzielną rangę; powiedziałbym nawet, że ten "Wielki Fryderyk" jest opowieścią o Krasickim i losie konformisty. O kimś, kto wie o świecie zbyt wiele i traci złudzenia, może być zatem filozofem-błaznem podpowiadającym innym najmocniejsze prawdy skrótem i anegdotą. Michał Kaleta wygrywa z Janem Peszkiem; niebywałe, jak bardzo uwierzył w swą postać, w jej niejednoznaczny potencjał, który świetnemu aktorowi pozwala na dodanie tak wiele od siebie. Gratulacje jednak należą się też reszcie znakomitej obsady.

Pogrzeb i przewrotne kazanie Krasickiego ma wręcz wizjonerski wymiar, którego w realizacjach Klaty nigdy nie doświadczyłem. Scena ta, poprzedzona onirycznym tańcem wszystkich postaci w takt narastającej "Symfonii pieśni żałosnych" Henryka Góreckiego, jest czymś jak na tego reżysera wyjątkowym: oto wykorzystując detal, Klata buduje wielką metaforę i okazuje się twórcą, który może teraz chciałby do nas przemawiać zupełnie innym teatrem. Chyba po latach dość bezlitosnej krytyki dziś muszę się ugryźć w język - Klata naprawdę to potrafi.

Dziś o tym wiem.



Przemysław Skrzydelski
wSieci
29 maja 2018
Spektakle
Wielki Fryderyk
Portrety
Jan Klata