Teraz Zittau

Trzeci dzień Festiwalu Pro Vinci upłynął pod znakiem niemieckiego teatru. Dwa spektakle: "Woyzecka" oraz "Das Gastmahl bei der Gräfin Torremal" ("Biesiadę u hrabiny Kotłubaj") pokazał Teatr im. G. Hauptmanna z Zittau. Teatralny wieczór urozmaicony został tym razem recitalem a właściwie kameralnym koncertem Marka Sitarskiego "Panna P."

Absurdy egzystencji 

Na początek Teatr z Zittau zaprezentował spektakle „Woyzeck”. Tytułowych bohater to młody żołnierz, którego, by ująć rzecz delikatnie, los nie rozpieszcza. Na jego dramat nie składają się jednak tylko „zwykłe” niepowodzenia w życiu osobistym czy zawodowym. Można odnieść wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Franz poddawany jest testom medycznym, a ludzie, z którymi się styka (od przełożonych po matkę jego dziecka) traktują go w sposób przedmiotowy.

Historia ta stała się kanwą spektaklu bardzo specyficznego w swej poetyce. Ważną rolę odgrywa w nim muzyka. Liryczne piosenki, śpiewane w języku niemieckim i angielskim, nie tylko dopowiadają niektóre treści, lecz również na swój sposób organizują spektakl. Niestety, polskojęzyczny widz mógł mieć z nimi problem, gdyż, choć na telebimie wyświetlane było tłumaczenie, ograniczało się ono jedynie do dialogów. Dużym plusem spektaklu była natomiast muzyka odgrywana na żywo.

Przedstawienia niemieckiego teatru z pewnością nie można nazwać statycznym. Absurdalność egzystencji głównego bohatera podkreślana jest bowiem między innymi poprzez ruch i rytmikę spektaklu. Jego indywidualnej tragedii nadaje się tu wymiar nieco mistyczny, m.in. poprzez włączenie w treść spektaklu biblijnych cytatów. (B.E.) 

Chwila oddechu 

Na swoisty przerywnik między festiwalowymi prezentacjami zaprosił do swojego gabinetu dyrektor Robert Czechowski, gdzie odbył się przyjemny koncert Marka Sitarskiego, aktora Lubuskiego Teatru. Kameralny charakter występu, udane kompozycje zespołu Dziadostwo pod wodzą Sitarskiego, który ponoć powstał dwa miesiące temu oraz występ trzech gości sprawiły, że wydarzenie to stało się atrakcyjnym przerywnikiem pomiędzy teatralnym maratonem, gdzie – zamiast patrzeć – wystarczyło jedynie zamknąć oczy i dać się porwać muzyce…

Ekspresjonistyczna ekstrawagancja

Ostatnim punktem programu była „Biesiada u hrabiny Kotłubaj” według opowiadania Witolda Gombrowicza – spektakl Teatru z Zittau w reżyserii Roberta Czechowskiego, dyrektora lubuskiej sceny. Przedstawienie odbyło się w pięknie odnowionym zborze poewagelickim w Letnicy, kilkanaście kilometrów od Zielonej Góry. Na miejscu, przed wejściem do zboru na uczestników biesiady czekał fire-show, który świetnie wpisał się w klimat miejsca. Po pokazie wszyscy udali się do zboru. Kierunek wskazywała odziana na czarno z pobielonymi twarzami grupa młodzieży z zapalonymi świecami wprowadzając nas w gotycko-ekspresjonistyczny nastrój, którym – jak się za chwilę miało okazać – również było przesiąknięte przedstawienie. W pachnącym świeżym drewnem zborze rozbrzmiewały dzwony bębnów.

Przestrzeń gry wypełniały staroświeckie sprzęty z centralnie usytuowanym stołem. Złociste świeczniki pobłyskiwały magicznym światłem dziesiątek świec. Bębny przestały nadawać rytm, rozbrzmiała za to barokowa muzyka. Z mroku zaczęły wyłaniać się przedziwne, karykaturalne postaci, uczestnicy uczty: Hrabina Kotłubaj, Markiza, Baron i – najmniej zdziwaczały, bo nie pochodzący z arystokratycznych sfer – narrator, mieszczański gość, wrażliwy młodzieniec, z pewnością alter ego samego Gombrowicza. W tym chciałoby się powiedzieć „domu wariatów” tylko narrator jest normalny. Choć też zanurzony w formie – mieszczańskiej, studenckiej, młodzieńczej i pełnej ideałów – jest najbardziej ludzki.

Sposób, w jaki Gombrowicz portretuje tę sferę i pokazuje jej zupełna bezużyteczność wciąż budzi podziw. Sytuacja, wydawałoby się, ot zwyczajna, jednak mistrz patrzenia z boku nawet we takiej sytuacji podpatrzył i trafnie uchwycił kwintesencję arystokracji. Kilkoro zdziwaczałych arystokratów spotyka się na kolacji, podczas której podany zostaje jedynie kalafior, bo – jak mówi hrabina – jedzenie warzyw to święto ciała, w przeciwieństwie do spożywania mięsa. Podanie kalafiora i jego zjedzenie sprawia, że arystokracja zaczyna dziwnie się zachowywać – jakby wpadła w narkotyczny trans.

Sam spektakl jest udanym, lecz nie do końca strawnym dla nie wprawionego widza eksperymentem. Wszystko tutaj jest świadomie zdziwaczałe. Rytuał, zwyczaj, forma po prostu, na punkcie której wariował sam autor opowiadania została tutaj wyolbrzymiona. Sylwetki bohaterów, ich gesty, sposób mówienia, chodzenia i jedzenia zostały wynaturzone. Wszyscy obleczeni w czerń i mocni makijaż rozpoczynają swoją codzienną celebrację jedzenia – będącego jedną z najistotniejszych obowiązków arystokracji, obok polowania i balów. Choreografia gestów przy jedzeniu, układ min, repertuar uśmiechów, ochów i achów – tak przebiegła kolacja u hrabiny. Co więcej – owe zachwyty roztaczane były nad zwykłym kalafiorem! Apogeum zachwytów przypada na moment, kiedy bohaterowie wkładają sobie resztki kalafiora do ust niczym komunię świętą – nie ma tej sceny w tekście, została ona dodana przez Roberta Czechowskiego, ale tak trafnie oddała sens całej sytuacji, że Gombrowicz z pewnością przytaknąłby temu pomysłowi. (M.O.)



Barbara Englender, Marta Odziomek
Dziennik Teatralny
20 czerwca 2011