Woubishet! Do "Capitolu!"

Na scenie toczyła się żywa lekcja historii- prawdziwa, odważna, bezkompromisowa, przygotowywana z pieczołowitością, metodycznie bardzo poprawna, możliwa do wygłoszenia tylko w teatrze. Można byłoby ją również określić żywym dramatem. Aktorzy stali się wiarygodnymi nauczycielami, rzetelnie oprowadzającymi widzów po zapomnianej Rwandzie.

Można odnieść wrażenie, że ostatnio w teatrach coraz więcej nachalnej profilaktyki. Wielu reżyserom zależy na edukowaniu i umoralnianiu Polaków, którym ani przynależność do zbiorowości społecznej, ani wspólne terytorium, ani wspólna kultura, ani wspólna tożsamość, nie przeszkadza w życiu poza społeczeństwem i w budowaniu potęgi samolubnej jednostki. Niepokój twórców wynika najpewniej ze świadomości, że społeczeństwo, nastawione na konsumpcjonizm, staje się obojętne, przestaje odczuwać potrzebę zajmowania się losem drugiego człowieka, przestaje angażować się w sprawy, które, z punktu widzenia zasad humanitaryzmu, powinny być dla niego najważniejsze. Reżyserzy, chcąc nawrócić widza lub skłonić go przynajmniej do głębokiej refleksji, uciekają się do bardzo różnych metod oddziaływania. Wybór tej najlepszej, w ich opinii, uzależniony jest przede wszystkim od dojrzałości reżysera, a także od pobudek, jakimi kierują się, decydując się na realizację, poniekąd terapeutycznego, spektaklu. Często zdarza się, że nie o oczyszczenie emocji publiczności idzie, a o chęć wyleczenia siebie z traum doznanych na przykład we wczesnym dzieciństwie. Ten bardzo niebezpieczny egoizm sceniczny, nie pozwala reżyserowi obiektywnie spojrzeć na przedstawiany problem, co w konsekwencji prowadzi do zapętlenia emocjonalnego nie tylko jego, ale również współpracujących z nim aktorów, którzy nie są w stanie zrozumieć jego lęków, których kaleczy on swoją "wewnętrzną" wizją. Taki nielogiczny rozrachunek nie służy również widzom, utwierdzającym się, podczas spektaklu, w przekonaniu, że nie dojrzeli wystarczająco, aby poradzić sobie z interpretacją przedstawionych obrazów. Nie dojrzał jednak reżyser, który nie zadbał wcześniej o uniwersalność problemu i o płynność przekazu.

Mając na względzie skłonność reżyserów do zasłaniania się indywidualizmem, można było obawiać się nowej propozycji wrocławskiego Teatru Muzycznego "Capitol". Premiera, która odbyła się na Scenie Ciśnień 5 czerwca 2014 roku, pokazała, że niepokój był zupełnie niepotrzebny. Jan Naturski, reżyser "Umwuki", bo o tym spektaklu mowa, dojrzał do mówienia ze sceny o bolesnej historii narodów, do wzywania do odpowiedzialności za bierność, do rozliczania za niezdany egzamin, egzamin z człowieczeństwa. Data premiery była na pewno przypadkowa, ale miała miejsce w dniu rocznic niechlubnych wydarzeń historycznych: w 1942 roku Niemcy rozstrzelali około ośmiu tysięcy "bezużytecznych" Żydów z getta w Kowlu, w 1943 roku oddziały niemiecko-ukraińskie rozstrzelały ostatnich trzystu pięćdziesięciu Żydów w getcie w Trembowli. Pamięć o tych aktach agresji, nadaje przedstawieniu Naturskiego pożądanej wielowymiarowości i pozwala wierzyć, że zaprezentowane obrazki stały się jedynie punktem wyjścia do dyskusji o wielu masowych zagładach.

"Umwuka" w języku kinyarwanda znaczy tyle, co "duch" i "oddech". Jan Naturski i Mikołaj Woubishet- asystent reżysera (zaangażowany merytorycznie i emocjonalnie), zgrabnie połączyli oba znaczenia i stworzyli spektakl muzyczny o duchach zmarłych, historię opowiedzianą za pomocą oddechu aktorów. Inspiracją do powstania scenariusza stał się reportaż Wojciecha Tochmana pt. "Dzisiaj narysujemy śmierć". Twórcy "Umwuki" odwołali się do wstrząsających wydarzeń w Rwandzie z 1994, do ludobójstwa. W tym samym czasie, kiedy w Stanach Zjednoczonych odbywały się XV Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, kiedy argentyński piłkarz, Diego Maradona, został zdyskwalifikowany po meczu z Nigerią za używanie środków dopingujących, a Roberto Baggio zdobył w turnieju pięć bramek, kiedy w Dublinie odbywał się 39. Konkurs Piosenki Eurowizji, z którego Edyta Górniak wróciła do Polski z drugim miejscem, doszło do masakry osób pochodzenia Tutsi, dokonanej przez jedną z trzech grup ludności zamieszkujących Rwandę- Hutu. O tych wydarzeniach przypomina widzom Benoit le Gros, młody, eksperymentujący z różnymi technikami tancerz z Togo, występujący w przedstawieniu w roli narratora. Jego pojawienie się na scenie nie służyło rozbawieniu publiczności. Poprzez zademonstrowany komizm, chciał pokazać, jak łatwo odwrócić uwagę ludzi od spraw naprawdę istotnych. Udowodnił, że błazenada natychmiast spotyka się z ich zainteresowaniem, że przestają być poważni w momencie, kiedy tej powagi się od nich oczekuje. Przywoływał ich do porządku, uderzając o podłogę laską, budzącą, mimo wszystko, niepokój. Przypomniano, że rozbawiony świat nie zauważył, że w ciągu trzech miesięcy zginęło ponad milion osób. Na szczęście na widowni dało się usłyszeć tylko pojedyncze, w dodatku nieuzasadnione, wybuchy śmiechu.

Wraz z Benoit le Gros, na scenie, upozorowanej na rzeźnię, a może na prosektorium (scenografce Anna Chadaj udało się zbudować surową i chłodną przestrzeń), pojawili się Małgorzata Fijałkowska, Alicja Kalinowska, Agata Obłąkowska- Woubishet, Adrian Kąca, Tomasz Leszczyński, Mikołaj Woubishet. Aktorom towarzyszyli muzycy, którzy rytmem i brzmieniem inspirowanym afrykańską muzyką etniczną, pomagali skutecznie budować artystyczne napięcie, choć czasem niepotrzebnie zagłuszali ważne partie dialogowe. Reżyserowi udało się zaangażować zespół występujący wspólnie w słusznej sprawie, realizujący wspólny cel: ocalić od zapomnienia i przestrzec! Artyści nie kryli oburzenia, pytali o wartości, o życiowe priorytety. Niezwykle przemawiająca była Agata Obłąkowska-Woubishet. Swoją kreacją udowodniła, że jej miejsce jest we wrocławskim "Capitolu". Pasuje do zespołu nie tylko artystyczną duszą, ale również szczerym przeżywaniem. Nawet w scenach zbiorowych, nie zatraciła swojej aktorskiej osobowości. Ona nie gra, ona wyraża emocje, ona ulega historii, którą chce opowiedzieć widzowi, co dało się dostrzec kolejny raz, tym razem jeszcze wyraźniej. Udowodniła, że stale doskonali swój warsztat, że potrafi wywołać bardzo skrajne emocje. W "Capitolu" mogłaby rozwinąć skrzydła!

Na scenie toczyła się żywa lekcja historii- prawdziwa, odważna, bezkompromisowa, przygotowywana z pieczołowitością, metodycznie bardzo poprawna, możliwa do wygłoszenia tylko w teatrze. Można byłoby ją również określić żywym dramatem. Aktorzy stali się wiarygodnymi nauczycielami, rzetelnie oprowadzającymi widzów po zapomnianej Rwandzie: od zestrzelenia samolotu, na pokładzie którego znajdowali się i rwandyjski prezydent Juvénal Habyarimana, i prezydent Burundii- Cyprien Ntaryamira, przez działalność bojówek Hutu, polegającą na łapaniu i mordowaniu każdego napotkanego Tutsi, co nie było to trudne, gdyż dowody osobiste zawierały informację o przynależności plemiennej, biciu maczetami nabitymi gwoździami, paleniu domów pełnych ludzi, gwałceniu i zabijaniu kobiet i dziewczynek, rozbijaniu noworodków o ścianę, rozcinaniu brzuchów ciężarnych kobiet, zabijaniu dzieci na oczach matek, żon na oczach mężów, okaleczaniu, obcinaniu kończyn... Wszelkie działania były zgodne z okrutnymi "Dziesięcioma przykazaniami Hutu". Poruszeni artyści pytali, jak, pomimo aktualnych relacji w mediach, USA, Francja, Belgia i Wielka Brytania, mogły nie zainterweniować, aby zapobiec tragedii. Skrytykowali raz jeszcze ONZ, szydząc z żołnierzy biorących udział w misji. Podkreślili, że Rwanda jest ogromną porażką tej międzynarodowej organizacji, która nakazała w międzyczasie bezstronność, a w końcu- wycofanie sił pokojowych z terenu konfliktu...

"Wszyscy byli odwróceni!" Słowami Marka Hłaski są doskonałą oceną postawy mieszkańców krajów zachdonich. Co do tego, twórcy spektaklu, nie mają żadnych wątpliwości. Doskonale obrazuje to spór o to, czy w Rwandzie rzeczywiście doszło do ludobójstwa... Jedni nic nie widzieli, choć wiedzieli, że część mieszkańców nie powróciła do swoich domów. Dlaczego? Ze strachu? Z całkowitej obojętności? Bohaterowie rozprawiający o tragedii, na wzór Piłata, symbolicznie umywają ręce lub zachowują się jak Lady Makbet, która usiłowała zmyć z rąk urojoną krew. Widz zobaczył kraj po masakrze, współczesny, a więc z wciąż żyjącymi mordercami, sierotami, niedoszłymi ofiarami. Tym ostatnim trudno odnaleźć się w rzeczywistości, bo w ich pamięci wciąż żyją najbliżsi, żywi już tylko na fotografiach. Spektakl, choć momentami nużący, skłania do postawienia bardzo ważnego pytania: Jak Polsce daleko do Rwandy, gdy siły polityczne naszego państwa od dłuższego już czasu toczą otwartą walkę? Nasze społeczeństwo zdążyło się już podzielić. Wkrótce to legitymacja partyjna będzie decydowała o tym, kto jest w słusznym, a więc bardziej bezpiecznym obozie...



Grzegorz Ćwiertniewicz
Dziennik Teatralny Wrocław
14 czerwca 2014
Spektakle
Umwuka