Z podków hukiem

3 części, 6 tomów, 2 603 strony – 1 spektakl.
Wydaje się, że pewne teksty są niemożliwe dla teatru, a dla Jana Klaty „niemożliwe" oznacza właśnie: idealne.


Wystawienie „Trylogii" Henryka Sienkiewicza jest jak przełożenie „Zwycięstwa Aleksandra Wielkiego" Albrechta Altdorfera na język dramatu. Nie dość, że dzieje się tu wszystko, to co gorsza – równocześnie. Czytając książkę jesteśmy pogrążeni w natłoku postaci i zdarzeń. Jan Klata nakręcił sprężynę tego monumentalnego obrazu i puścił go w ruch: niech się dzieją, pragnienia i motywacje, sny i dążenia. Stopień głębokości, do którego trzeba wyostrzyć perspektywę, by wydobyć wszystkie niuanse i sensy tego dzieła wydaje się przewiercać treść adaptacji na wylot. Jak spod rozpędzonych, końskich kopyt bryzgają: błoto, ziemia, drobne kamienie i kępy trawy, tak w pełnym galopie reżyser i jego dramaturg: Sebastian Majewski, przejeżdżają przez tekst arcypowieści polskiego patriotyzmu.

Spektakl Jana Klaty jest bardzo narowisty, jednak reżyser twardo trzyma w cuglach jego dynamikę. Finezyjnie prowadzi kolejne obrazy rozpościerając przed widownią wielką tkaninę z Bayeux XVII-wiecznej Rzeczypospolitej. Wypowiedzi aktorów są przy tym, jak średniowieczne filakterie zwieszające się ciężkimi girlandami ze sztankietów. Klata zawsze pełnymi garściami czerpie z pop-kultury, estetyki komiksu, ot, i nasza biblia pauperum. Są tu obrazy sielankowe, urocze młodzieńczym pomieszaniem Pięknej Heleny i Skrzetuskiego. Niepoczciwe amory lubczyków i kochańczyków wyrażane za pośrednictwem lamusa. Afekty, zdrady i porwania. Hajduczki i bestyjki. Błyskotliwie prowadzone dialogi podawane, jak przepijanie bez zagrychy. Komiczne wyciąganie i ogrywanie niekonsekwencji tekstu. Ustawianie się w kontrze wobec powieści. Ale „Trylogia" Jana Klaty to też historia o prawdziwej, męskiej przyjaźni. Junakach, pięknych i zuchwałych, którym nie groźne są ani chorągwie ciotek, ani kozaków. To wesołe zawadiaki, przestrzegające jednak kodeksu honorowego. Na ich przykładach „Trylogia" drastycznie pokazuje, jakie szanse ma jednostka, jeżeli „patriotyczna konieczność" wyzwie ją na zderzenie czołowe. To krwawa historia bohaterska, która niejednokrotnie rozegrała się wbrew woli głównych uczestników i która na naszych oczach urasta do rangi mitu. Przejmującego. Patetycznego. Jednak, jeżeli tylko Sienkiewicz swoją narracją pozwala reżyserowi na wzniecenie huraganu nad sceną ten swobodnie, szerokim gestem zrywa pasy bezpieczeństwa. W głośnikach narastają syreny alarmowe. Kubaturę widowni szczelnie wypełnia dźwięk, tak gęsty, że można go przeczesywać palcami. Dynamiczna muzyka buduje atmosferę całej sytuacji, gdy Bohun porywa swą przyszłą oblubienicę. Reflektory migawkowo tną ciemność. Przedstawienie tej sceny jest pomyślane, jak cytat z wprawnie zmontowanego filmu akcji. Pęd sytuacji scenicznej przelewa się na widownię. Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdy jeźdźcy pędzą przez nocny las, to twarze widzów wiatr i gałęzie tną swoimi uderzeniami.

Uciążliwa narracja Sienkiewicza dzięki adaptacji Sebastiana Majewskiego staje się lekka, dowcipna. Nie ma w sobie nic z konserwatywnej arcypowieści, która napisana w konkretnym kontekście historycznym infekowała naszą lekturę bardzo precyzyjnymi obrazami. Polska była przecież „od zawsze" Antemurale Christianitatis. A pomysł, by ponieść krzyż aż do Konstantynopola uderza swoją adekwatnością do obecnej sytuacji międzynarodowej. Nie wiadomo przy tym, co budzi większą grozę: majestatyczne piękno derwiszy zapowiadających inwazję barbarzyńców, czy scena obnoszenia wizerunku Matki Boskiej wokół murów klasztoru. Azja Tuhaj Bej motywy swojego postępowania wyjaśnia w długim monologu po tatarsku. Możliwe, że ma nawet rację, ale kto go zrozumie? Równie niebezpieczne okazuje się jednak zaczadzenie dymem z procesyjnego kadzidła. Zarówno w narracji Sienkiewicza, jak i w spektaklu Klaty, bardzo mocno zaakcentowane zostało cudownie naiwne przekonanie Polaków, że „nas" bogowie traktują inaczej. Mają dla nas niewyczerpaną cierpliwość, jak do najmłodszego dziecka, które notorycznie wraca do domu z potłuczonymi kolanami. (A takiemu hultajowi, jak Kmicic to nawet sama Matka Boska kibicuje.)

Wciśnięci w kostiumy spoza kontekstu historycznego. (Takie rycerstwo z dawnego Stadionu Dziesięciolecia.) Otoczeni scenografią, w której zawarto cały bagaż podręczny naszych narodowych (bo uświęconych przelaną krwią), symboli. Obsadzeni wbrew warunkom i powszechnym wyobrażeniom Polaków o ich ulubionych bohaterach. Reżyser poprowadził swoich aktorów na marginesie oryginalnego tekstu. W zdrowym dystansie cudzysłowu, by ani na chwilę nie zapomnieli, że grają arcypowieść. Sami siebie wyczytują z kart opowiadanej historii. We fragmentach narracyjnych dopowiadają swoje sceniczne „dzianie się". Prowadzą swoje postaci „obok" powieści, ale niejednokrotnie również wbrew tekstowi Sienkiewicza. Markują, próbują i poprawiają swoje działania, jakby sprawdzali, czy są adekwatne i zasadne. Wysuwają pewne propozycje, ale sami jeszcze nie są przekonani, czy tak powinno zostać. Czy pomysł sklei się z odpowiedzią scenicznego partnera. Błyskotliwie grają wobec rzeczywistości, która istnieje tylko w warstwie wypowiedzi: podczas pojedynku na szpady, świst ostrza słyszymy jedynie dzięki gwizdowi aktorów, a oddziały wroga, w których każdy przeciwnik jest odliczany z osobna, na palcach – pęcznieją, rozsadzając granicę horyzontu za ostatnimi rzędami widowni.

Ten spektakl to warsztatowy róg obfitości. Krytycy od lat 70' XX wieku borykają się z wyzwaniem, by fenomen zespołu Narodowego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej opisać we właściwy sposób, semantycznie przyszpilić na gorącym uczynku. Ta legendarna zespołowość domyka mistrzostwo spektaklu Klaty. Jest to potęga, by przedstawienie tak wielowymiarowe, tak upstrzone fanaberiami inscenizacyjnymi reżysera - pociągnąć i ani na chwilę się nie zachwiać w narzuconym, mocnym tempie akcji scenicznej. Współgranie, uważne nastrojenie na siebie zawrzeć w zamkniętym obiegu rytmów, sensów i akcentów. By wysyłane impulsy nie chybiły. By domknęły to, co chce się powiedzieć. I choć sytuacja może być pomyślana na dwóch aktorów, na scenie pozostają wszyscy. Nikt nie schodzi w kulisy. Wszyscy są w pełnej obecności i gotowości. Obserwują, komentują, dobudowują narrację. Kibicują wydarzeniom. Rezonują relacje pomiędzy bohaterami. W drugim planie, jednak bez nich nie mielibyśmy pełnego oglądu całości.

W tym spektaklu każda rola jest popisowa. Szeroko, szczodrymi, jowialnymi gestami zagrany Onufry Zagłoba (Juliusz Chrząstowski), zbijany roztropnym konkretem Romana Gancarczyka (Ataman, Łaszcz, Roch Kowalski). Zuchwała zniewieściałość Księcia Bogusława Radziwiłła (Błażej Peszek), w którym uczucie dekadencji sięga rozmiarów całego, szwedzkiego potopu. Wreszcie, Małgorzata Gałkowska, która niedbałym ruchem nadgarstka potrafi zagarnąć dla siebie całą sytuację. Równocześnie jednak sprawiająca wrażenie, jakby nieprzystającej... Przez cały spektakl zdaje się obijać o niedopasowaną do niej formę odlaną dla Pięknej Heleny; i przez to jest właśnie zniewalająca. Kaleta... Dymna... Majnicz... Kruszelnicki... Kolasińska... Obserwując, jak poszczególne osobowości aktorskie anektują przestrzeń sceniczną, jakby tylko dla swoich wypowiedzi, które są przecież najważniejsze... staje się jasne, na czym polega fenomen zespołu Starego Teatru.

„Trylogię" można by potraktować, jak wygłup. Gdyby nie ten szkopuł, że Jan Klata ma zwyczaj bezceremonialnego lania swojego widza po pysku. I są to zawsze ciosy otrzeźwiające. Scena obrony Zbaraża, niby świetna zabawa teatralnymi możliwościami. Nagle łóżka ze szpitalnego lazaretu na krańcach Rzeczypospolitej służą do budowy barykad. Ale gdzie jest ta barykada? Czemu, między wystrzałami i wybuchami naszą uwagę przykuwa łączniczka z Powstania Warszawskiego? Czemu, gdy Azja Tuhaj Bej dokonuje masakry polskich dowódców w pamięci dudni nam Katyń? Po premierze, krytycy tego spektaklu zarzucali reżyserowi, że do tych wszystkich teatralnych zabaw w ogóle nie była mu potrzebna „Trylogia". Równie dobrze mógł poprosić Sebastiana Majewskiego o napisanie jakiegokolwiek dramatu historycznego. A przecież, gdyby nie było Sienkiewicza i jego „Trylogii", Jan Klata nie miałby o czym robić spektaklu... Wystawiane przez niego teksty zawsze służą mu za papierki lakmusowe, by sprawdzić: jaki jest nasz katolicyzm, jak wykorzystaliśmy (tudzież zaprzepaściliśmy) potencjał przemian ustrojowych roku 89', jaka jest nasza pozycja w Unii Europejskiej? Jeżeli mówimy o tekstach kultury, które budują polskie poczucie patriotyzmu „Trylogia" (dla wielu obowiązkowa pozycja w domowej biblioteczce), jest najoczywistszą odpowiedzią – i po to była potrzebna Janowi Klacie: do stworzenia spektaklu, w którym pytał, jaki ten polski patriotyzm tak naprawdę jest? I nie zostawia na koniec bezpiecznego pytania otwartego - stawia bezkompromisową diagnozę: Sienkiewicz nie uczy nas, jak mądrze żyć dla ojczyzny, ale jak bezmyślnie za nią umrzeć. Polacy nauczyli się jednak kalkulować i wyciągać wnioski z kolejnych historycznych katastrof – dlatego dziś nasz patriotyzm biega w gaciach od Calvina Kleina.



Olga Śmiechowicz
Dziennik Teatralny Kraków
31 października 2016
Spektakle
Trylogia
Portrety
Jan Klata