Zasłużeni Warszawiacy

Mam dla Państwa bardzo dobrą informację! Sezon teatralny 2014 / 2015 w Teatrze SYRENA rozpoczął się! I to jak się rozpoczął! Z przytupem! W piątek - 3 października 2014 r. - odbyła się premiera "Kariery Nikodema Dyzmy", na podstawie powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, w reżyserii Wojciecha Kościelniaka.

Z ogromną przyjemnością obserwuję, że nowa / stara dyrekcja Teatru [panowie Jakub Biegaj - naczelny i Wojciech Malajkat - artystyczny] realizują swój nakreślony i upubliczniony pod koniec ubiegłego sezonu program, ewolucyjnej zmiany charakteru Teatru Syrena. Oczywiście, w repertuarze nadal bardzo dużo jest: komedii, burlesek, spektakli muzycznych typu "schody, schody, schody!", czyli spektakli do których przyzwyczajono publiczność, że są grane właśnie tu, na Litewskiej. Ale na inaugurację nowego sezonu, zaproponowano coś zupełnie innego. I od razu trzeba pochwalić obydwu panów dyrektorów za odwagę. Zmierzyć się z "Karierą Nikodema Dyzmy", to bardzo duże wyzwanie.

Tak się składa, że w kulturze wszystko porównuje się ze wszystkim, a wszystkich ze wszystkimi. Nawet dzieła, czy artystów, wydawałoby się nieporównywalnych. I tak będzie też z przedstawieniem w Syrenie, które będzie porównywane z fenomenalnym filmem z roku 1980, z genialną rolą Romana Wilhelmiego. To nic, że film i teatr, to zupełnie inna bajka! Jestem przekonany, że tak będzie. Niewątpliwie twórcy i odtwórcy musieli mieć i mają świadomość zderzenia się z legendą! Ta świadomość na niejednego zadziałałaby paraliżująco i całe szczęście, że na zespół Syreny wpłynęła inspirująco i kreatywnie, do tego stopnia, że na Litewskiej mogą w pełni zasłużenie powiedzieć: "ZNOWU SUKCES!!!"

Już sama, bardzo ambitna decyzja o formie inscenizacji, okazała się strzałem w dziesiątkę.

Jest to - jakżeby mogło być inaczej w Teatrze Syrena - w sporej części spektakl muzyczny. Nie wodewil, nie musical, nie śpiewogra ale i nie spektakl dramatyczny. Takie rozwiązanie pozwala twórcom na żonglowanie emocjami i nastrojami, stosując naprzemiennie akcję i fragment muzyczny - oczywiście też związany z konkretną sytuacją na scenie. Unika się w ten sposób potencjalnych znużeń publiczności. Podkreślam - potencjalnych, bo w przypadku tego spektaklu, takiego niebezpieczeństwa nie ma. Ponad to, taka konwencja stwarza możliwość maksymalnie efektywnego przekazu, co w przypadku powieści tak bogatej w wątki i miejsca akcji, stanowiło ogromną trudność w jej inscenizacji. Nie można przecież przenieść wszystkiego w skali 1 do 1! Ale z czego zrezygnować, żeby nie zatracić klarowności? Rozwiązaniem okazała się właśnie ta mieszana konstrukcja. Widz bardzo dużo dowiaduje się bądź ze znakomitych piosenek autorstwa Rafała Dziwisza, bądź z tekstów wygłaszanych i wyśpiewywanych przez przewijającą się przez cały spektakl postać gońca / ślepca - rewelacyjny Wiktor Korzeniowski!

Dzięki temu zabiegowi, akcja przebiega bardzo sprawnie, sceny są zmontowane bez zbędnych dłużyzn ale co najważniejsze, aktorzy stają na wysokości zadania.

Zacznijmy od bohatera tytułowego, czyli Nikodema Dyzmy, którego gra Przemysław Bluszcz. On ma najtrudniej! To on musi zmierzyć się bezpośrednio z legendą Wilhelmiego. I Bluszcz podejmując wyzwanie, absolutnie nie idzie w naśladownictwo! Jego Dyzma jest oczywiście tożsamy z literackim pierwowzorem, czyli od początku prezentuje wszystko co najgorsze i najprymitywniejsze w człowieku z tzw. nizin społecznych. W największym skrócie: prymitywny cham! I w głębi swojej natury, takim pozostanie do końca. Ale sposób gry Bluszcza jest rewelacyjny! Jego ciągła przemiana, wynikająca z przebywania w "wyższych sferach", jest pokazana w sposób mistrzowski. Przy tej postaci, od razu, należy podkreślić widoczną w całym przedstawieniu, dającą znakomite efekty, współpracę reżysera z aktorami. Każda postać dopracowana jest w najdrobniejszych szczegółach i każda zapada w pamięć dzięki wielu szczególikom, które razem tworzą bardzo wyraziste postacie.

Tak jest z Nikodemem Dyzmą Przemysława Bluszcza. Tak jest ze wspomnianym wcześniej gońcem / ślepcem Wiktora Korzeniowskiego. Absolutną rewelacją jest Przemysław Glapiński w roli Hrabiego Żorża Ponimirskiego. Jego nieustające zmiany nastrojów, wyrzucane z szybkością karabinu maszynowego teksty (ale wypowiadane ze znakomitą dykcją, a więc zrozumiałe!!), jego interakcje z psem Brutusem, to aktorstwo z najwyższej półki! Ale nie tylko panowie Bluszcz, Konarski i Glapiński goszczą na niej! Panie zasługują również na słowa najwyższego uznania.

Nina - Emilii Komarnickiej - cały czas jest w jakimś somnambulicznym ruchu. Trochę jak zwiewne, eteryczne panienki z Kabaretu Starszych Panów targane przez wiatr, trochę jak postacie z obrazów Chagalla szybujące w powietrzu. Perfekcja!!! Taka propozycja postaci jest znakomitym kontrapunktem do brutalności i prymitywizmu Dyzmy i reszty otoczenia.

Całkowitym jej przeciwieństwem jest Hrabina Lala Koniecpolska, grana przez Barbarę Melzer, która jak przerażająco żarłoczna pajęczyca omotuje i obezwładnia swoją ofiarę. I dokonuje tego nie przez jeden morderczy atak, tylko podstępnie, stosując proste ale skuteczne środki. Melzer przez cały spektakl, wygłaszając bardzo długie kwestie, fantastycznie kaleczy język polski, ani na moment nie wypadając z roli zdegenerowanej arystokratki. Ogromne brawa za tę rolę!

Pozostałym aktorom również należą się słowa uznania, bo właściwie nie ma roli, która odbiegałaby in minus od pozostałych. Aktorstwo, to bardzo mocny atut tego przedstawienia.

Ale przecież spektakl teatralny, to nie tylko - chociaż głównie - aktorzy. Jest jeszcze scenografia, kostiumy, efekty świetlne, muzyka, choreografia i w ogóle ruch sceniczny. Wszystkie te elementy są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Sporo jest bardzo pomysłowych i efektownych rozwiązań (np. kilkakrotny trick z "pustymi" ubraniami, "żywe" meble, sceny z samochodami i z pustą ramą w gazecie). Zresztą wszystkie animacje wyświetlane na tzw. horyzoncie, wspaniale współgrają z akcją i tworzą tak potrzebny klimat. Brawa dla scenografa - Damiana Styrny. Troszkę starszy widz dostrzeże też kilka znakomicie rozwiązanych scen, które pobudzą dawne wspomnienia (To nie zarzut! To pochwała!!!); np.: ze słynnych spektakli Janusza Wiśniewskiego z początku lat 80-tych ubiegłego wieku; specyficzne, statyczne sceny za stołami; błyskawicznie uformowany i znikający w kulisie pociąg; czy dynamiczne sceny zbiorowe, gdzie każda z postaci ma bardzo charakterystyczne, powtarzające się gesty i sposób chodzenia / biegania. Jeżeli są to pomysły autorstwa reżysera i choreografa [Jarosław Staniek], to należą im się ogromne brawa. Jeżeli te sceny wywołują skojarzenia z dawnych lat w sposób uzasadniony, to gratulacje też się należą, bo bardzo ważnym jest czerpanie - nie kopiowanie!! - z dobrych wzorców.

Na pewno spektakl wart jest polecenia. Starsi nie umkną przed porównaniami. Młodsi nie będą mogli nadziwić się, że powieść wydana ponad 80 lat temu, nadal jest tak aktualna! A ponieważ twórcom udało się tę bardzo interesującą fabułę pokazać w równie interesującej formie, przypuszczam, że spektakl będzie miał powodzenie u różnych grup wiekowych.

PS:

Postscriptum zawiera pochwałę władz Warszawy, które tym razem [oby częściej!] stanęły na wysokości zadania i dostrzegły długoletnią, znakomitą robotę dyrektorskiego duetu Biegaj / Malajkat, a wcześniej Malajkat / Biegaj i nagrodziły obydwu panów Honorową Odznaką Zasłużonego dla Warszawy. W imieniu władz Warszawy, medale przypinała do klap dyrektorskich marynarek pani Anna Nehrebecka. Trzecim, któremu tego wieczoru zawieszono na piersi to bardzo prestiżowe odznaczenie, został reżyser spektaklu - Wojciech Kościelniak. Wszystkim trzem panom składamy najserdeczniejsze gratulacje.



Krzysztof Stopczyk
http://kulturalnie.waw.pl
11 października 2014