Zjeść ciastko i mieć ciastko

Kiedyś wszyscy mieli dzieci i było to naturalne. Potem – coraz większa powszechność środków antykoncepcyjnych, większa świadomość kobiet na temat alternatywnych stylów życia czy możliwości kariery sprawiły, że ludzie przestali masowo mieć dzieci. Niż demograficzny nasilał się, na czym ucierpiał rynek pracy, ekonomia, nauczyciele z zamykanych szkół. Sytuacja jednak powoli się zmienia. Posiadanie dzieci staje się modne.

Poszliśmy krok dalej – samo bycie ojcem nigdy nie było tak popularne jak teraz. Powstają coraz liczniejsze portale, designerskie magazyny, linie produktów i marki poświęcone tylko i wyłącznie tematowi ojcostwa. Wydawać by się mogło, że tekst Charlesa den Texa i Petera de Baana trafi w punkt. A jednak nie trafia. Temat rodzicielstwa został potraktowany powierzchownie. Ktoś chciał coś powiedzieć, ale nie miał odwagi dokończyć zdania.

Mamy w „Pełni szczęścia" klasyczny trójkąt. Szczęśliwe małżeństwo i ta trzecia, która przychodzi i sieje zamęt. Mara jest kobietą niezbyt inteligentną, choć udało jej się osiągnąć sukces zawodowy. Trafnie określiła ją jej przyjaciółka Ellen (Małgorzata Brajner) – Mara jest dobra w swojej pracy, ale nie za dobra w myśleniu. Mara to typ kobiety, która wykorzystuje „kobiecą" intuicję i „kobiece" wdzięki, aby osiągnąć to, czego chce. Jeśli chce dziecka z mężem przyjaciółki – zdobywa to. Jeśli chce zarobić dużo pieniędzy sprzedając wielką firmę – robi to. Nie musimy nawet pytać jak. Jest bardzo zmysłowa, cielesna. To kolejna świetna rola Sylwii Góry-Weber.

„Pełnia szczęścia" jest bardzo kobiecym spektaklem, choć mógłby być o wiele ciekawszy, gdyby rola Toma (Marek Tynda) została nieco bardziej wyeksponowana. Jego motywacje są nieczytelne. Możemy domyślać się, że pożąda Mary, może nawet jest w niej zakochany. Uczucie do Mary kieruje nim bardziej, niż chęć posiadania potomka – co ta bez mrugnięcia okiem wykorzystuje. Postać Toma boli mnie w tym spektaklu najbardziej. Tom jest postacią, która niezależnie od okoliczności wychodzi na swoje. To on proponuje Marze wyjazd do Dubaju. To on wciąga ją w intrygę związaną ze sprzedażą firmy, która potem stanie się bronią przeciw niej. To on tak sprzeda firmę, że żona nie będzie mogła go zostawić, nie rezygnując jednocześnie z dorobku ich wspólnego życia. Tom chce mieć wszystko – żonę, kochankę, pieniądze, wolność, dziecko i brak dziecka. Wycofany i pozornie drugoplanowy, to on tutaj pociąga za sznurki. On wie jak zjeść ciastko i mieć ciastko. Wydaje się bezkarny.

No tak, tylko co z tego. Mamy trójkę ludzi, którzy są zwyczajnie źli – wszyscy bez wyjątku są egoistyczni, brak im empatii. W spektaklu zabrakło kogoś, z kim moglibyśmy się utożsamić, kogo moglibyśmy polubić. Mara jest zła i oczywiście zasługuje na karę – ale czy kara nie jest zbyt surowa? Tom i Ellen odbierają jej dziecko, poniżają, a ona zdaje się traci przez to zmysły. Zresztą cała trójka zostaje ukarana – mniej lub bardziej. Tom i Ellen w finale zdobywają dziecko, którego nigdy nie chcieli lub nie wiedzieli, że chcą – ale to posiadanie dziecka nie daje im szczęścia. Nie wydają się bardziej szczęśliwi, niż byli na początku. Oddalili się od siebie. Jeśli ich początkowa bliskość była jedynie złudą – stracili ją także. Wiedzą, że ich małżeństwo, iluzja małżeństwa i miłości rozpadła się – i to jest dla nich największa strata, której nie powetują sobie posiadaniem dziecka.

Mam zresztą wątpliwość, czy to dziecko istnieje. W spektaklu pojawia się puste nosidełko – co może być oczywiście tylko wybiegiem scenicznym. Ale być może cała trójka jest tak owładnięta wizją posiadania dziecka, że wymyśla sobie istnienie tej czwartej postaci. Może nie tylko Mara na końcu odchodzi od zmysłów? Nie ma jednak w spektaklu zaskoczenia, nie ma odkrycia, momentu WOW. Wszystko jest oczywiste, wisi nad spektaklem jak elementy scenografii. Magdalena Gajewska po raz kolejny tworzy udaną, poprawną ale tym razem niezbyt zaskakującą wizję. Rozczarowaniem jest natomiast oprawa muzyczno-wizualna. Filip Kaniecki alias MNSL w spektaklu „Fahrenheit 451", który miał niedawno premierę w Teatrze Wybrzeże, stworzył muzykę dopełniającą i wzbogacającą całość. Tutaj muzyka przeszkadza, nie wiadomo właściwie po co jest. Jeszcze bardziej do spektaklu nie pasują wizualizacje wyświetlane na bocznych ścianach w przerwach, kiedy aktorzy przebierają się na scenie.

Spektakl kończy się w przewidywalny sposób. O ileż ciekawsze byłoby alternatywne zakończenie: happy end! Mara, Ellen i Tom mogliby wspólnie stworzyć ponowoczesny typ poliamorycznej rodziny, we trójkę wychowywać córeczkę, nie mówiąc jej kto jest jej prawdziwą matką. Wszyscy mogliby być szczęśliwi. Oczywiście happy end nie prezentuje się w teatrze zbyt dobrze. Ze spektaklu „Pełnia szczęścia" wychodzi się bez nadziei, bez pokrzepiającego morału. Bo jaki tutaj może być morał? Nie śpij z mężem przyjaciółki? Rozmawiaj szczerze o swoich potrzebach z partnerem? To wszystko jest banalne i oczywiste. Sztuka, jeśli chodzi o temat i przesłanie, zdaje się być spóźniona o kilkanaście lat.



Katarzyna Gajewska
Dziennik Teatralny Trójmiasto
3 marca 2016
Portrety
Adam Orzechowski