Znów śpiewają we Wrocławiu

Skoro marzec - to znaczy, że udałem się do Wrocławia. Oczywiście nie dla uroków tej przyjemnej miejscowości. Kraków dostarcza satysfakcji estetycznych ponad codzienne potrzeby. Do Wrocławia jeżdżę na festiwal śpiewających aktorów. Przegląd Piosenki Aktorskiej pilnie i czynnie obserwuję od r. 1979, kiedy to po raz pierwszy zasiadłem w jego jury

Dla polskiej kultury popularnej jest to instytucja wagi pierwszorzędnej. Ważna też dla kształtowania charakteru i podnoszenia jakości naszego życia teatralnego, zwłaszcza jego fundamentalnego elementu - aktorstwa. Przegląd wrocławski przez wiele lat prowadzony byłbo-wiem wedle busoli wyskalowanej przez jego mistrza, błogosławionej pamięci Aleksandra Bardiniego: miał wspomagać aktorów we wzbogacaniu środków wyrazu o muzykę. Aktorstwo śpiewające -to przecież coś odwiecznego, tyle że przez długie lata zaniedbanego w naszym kraju...

Dajmy wszakże spokój przeszłości. Po przeszło 30-letniej historii Przegląd Piosenki Aktorskiej jest przecież nie tylko szacownym zabytkiem kultury, ale i ciągle żywą imprezą, wydarzeniem sprawiającym wiele przyjemności, dającym trochę wzruszeń i zamyśleń. Felietonik, jaki P. T. Czytelnicy czytają właśnie - jest tylko krótką impresją, nadesłaną z brzucha festiwalowego potwora. PPA bowiem trwa w najlepsze. Koncertów jest mnóstwo (kilka dziennie), spektakli też było kilka. Nie wszystkie w pełni udane, ale wiele bardzo zajmujących.

Od dłuższego czasu wrocławski Przegląd zmienił się bardzo, jeśli idzie o profil programowy. Przez lata był to najważniejszy przegląd krajowego życia artystycznego, w którym łączyła się na teatralnej scenie muzyka i słowo. W programie PPA było więc kiedyś miejsce na przegląd polskiego życia artystycznego. Konkurs młodzieży artystycznej miał to życie zasilić nowymi talentami. Gościnne występy zagranicznychgwiazd miały wskazywać mistrzowskie wzorce. Dziś jest inaczej: PPA to w istocie festiwal międzynarodowy, wktórym udział artystów polskich jest marginesowy. Właściwie zrezygnowano z pokazywania tego, co artyści nasi tworzą, zapełniając sceny gośćmi zagranicznymi. Ma to dobre i złe strony. Dobre - bo się widzowie dowiadują o najwyższym kunszcie artystów takich jak Meredith Monk z USA, Joanna Pelletier z Kanady, albo Sheridan Harbndge z Australii. To były największe gwiazdy tej części festiwalu, którą mamy za sobą. Zapewne za tydzień pochwalić się będę także mógł wrażeniami z występów Frances Rufelle z USA, Cibelle z Brazylii, czy nieznanej mi wcześniej innuickiej śpiewaczki o egzotycznym nazwisku Tanya Tagaq Gillis z północnej Kanady. Ten wybór dokonany był w czasie festiwalu w Edynburgu. Udał się, na razie powiedzieć można, nieźle. Joanna Pelletier (czyli Jorane) wręcz zachwyciła. Namawiam najgoręcej krakowskich organizatorów, zaproście ją koniecznie!

Oferta polska (bo przesadą byłoby jednak mówić, że nieobecna) budzi na razie w PPA nieco wątpliwości. Na festiwalowym półmetku wyróżnić można bardzo śmieszny musical "Spamalot" (nagroda Tony 2005 na Broadwayu, ub.r. premiera Teatru Muzycznego z Gdyni - na zdjęciu), w którym zarówno wspaniały tłumacz Bartosz Wierzbięta, reżyser Maciej Korwin jak i ogromny zespół z Bernardem Szycem na czele pokazali czym może być gatunek, w Polsce wciąż niezadomowiony, mimo starań Gruzy czy Kępczyńskiego... Na pewno wydarzeniem polskiej części 32. PPA stał się recital dr Karoliny Cichej, skomponowany do wierszy Tadeusza Różewicza (to trzeba zobaczyć i wysłuchać bezwarunkowo!). Publiczność bawiła się też hałaśliwie podczas występu ulubieńców Wrocławia, Konrada Imieli i Mariusza Kiljana. Ucieszyła zwłaszcza świetna forma Imieli, ostatnio bardziej dyrektora niż solisty. Udało mu się zachować umowność scenicznej postaci, dyskretny dystans wobec materiału. Tego dystansu nieco brakło Kiljanowi, przerysowanemu w gestach (ale doskonale śpiewającemu).

Nie ma mowy, by w tej krótkiej korespondencji choćby jednym zdaniem omówić wszystkie pozycje festiwalowego programu. Tym bardziej że niektóre na wzmiankę nie zasługują (nieudane "Ptaki powrotne") , za niektóre trzeba by nawet organizatorów skarcić (bezsensowna "opera hiphopowa" z Moskwy, brzydka, nudna, wulgarna, niedowcipna, pozbawiona wdzięku). Nie można jednak pominąć konkursu, czyli jądra całego rozbuchanego organizacyjnie festiwalu. W miniony piątek odbyła się półfinałowa rozgrywka, do której zaproszono 20 uczestników. Do finału, który rozegra się jutro - awansowało siedmioro z nich. Czasami całkowicie bez powodu. Dlaczego w gronie finalistów profesjonalnego w założeniu konkursu tematycznego (chodzi o "aktorską interpretację piosenki") znalazła się miła amatorka Ala Pyziak z Bielawy, albo krakowski kontratenor Jan Mędrala, wielce sposobny do odśpiewywania Haendla z nut, nie do jakiegokolwiek aktorstwa? Skąd umiłowanie sędziów do niezbyt oryginalnych aktorsko komików (Szczepaniak, Mysłakowski)?

Oczywiście każdemu może się podobać co innego, ale w sprawach tak fundamentalnych jak umiejętności warsztatowe itp. - sędziowie powinni czuć się beznamiętnymi kontrolerami jakości. Mnie, jako zawodowemu kontrolerowi-wydaje się, że znacznie większe umiejętności wokalne i aktorskie od wielu finalistów mieli Julia Rybakowska z Łodzi czy Ewa Srokowska z krakowskiej PWST. A zwłaszcza Marta Honzatko, na tle całej dwudziestki prawdziwa gwiazda. Tak sądzę i nadziwić się nie mogę, po co taka artystka zgłasza się do konkursu?



Jan Poprawa
Polska Gazeta Krakowska
25 marca 2011