Zuchwała lekkomyślność stała się nałogiem

Jak wytłumaczyć użycie armat i zmianę kierunku ostrzału? Zamiast komedii, czyli jak powoływać się na Fredrę, ... grając z przyzwyczajeniami?

Aleksander Fredro w potocznym odbiorze, głównie szkolnym, jawi się przede wszystkim jako wysmakowany erudyta, który nagminnie i zuchwale tworzył dzieła charakteryzujące postawy i skłonności Polaków, ze szczególnym zamiłowaniem do puszczania oka w kierunku szlachty prowincjonalnej. "Śluby panieńskie" i "Zemsta" stały się lekturami obowiązkowymi, nie wspominając o utworach w klasach początkowych, jak "Paweł i Gaweł", "Małpa w kąpieli" czy "Czyżyk i zięba". Pogłębionych badań nad Fredrą nie robiło się również na studiach polonistycznych, co być może, w kontekście propozycji Michała Kurkowskiego, jest oczywistą omyłką... Ale czy na pewno?

Dramaturg Teatru Wybrzeże pozwolił sobie na dość swobodną kompilację tekstu scenicznego, zbudowanego konstrukcyjnie na "Damach i huzarach", z wplecionymi kilkunastoma innymi fragmencikami różnych tekstów pisarza i hrabiego (cytaty z Tadeusza Boya-Żeleńskiego również znalazły się w scenariuszu). Domniemywać można, że zamierzeniem młodego dramaturga było pochwycenie wiatru w chorągwie i nadanie tekstowi splendoru utworu rozliczeniowego, mocno nasiąkniętego swoistą goryczą narodu naszego, bałamutnie kłótliwego, nieco upośledzonego w kwestiach wartościowania i pozycjonowania, a także ogołoconego z należytej, konstruktywnej mądrości. Nie można się nie zgodzić z uzurpatorskimi słowami Starego Huzara, pełniącego rolę mędrca narodu, choć także walczącego z natłokiem myśli i swoim avatarem (w takim układzie widzę to lepiej), ograniczonym kitlem i bielą ścian prawdopodobnego domu wariatów. Cóż, kraj nad Wisłą wszedł na tory kolejnego etapu szaleństwa, bo przecież łatwo odczytać takie aluzje Kurkowskiego, ale jak ma się to do całości? Trudno nie odnieść wrażenia, że podobnie jak wielozadaniowy Fredro, różnoformalny i gatunkowy, tak i Michał Kurkowski zdecydować się nie mógł - co ważniejszym być powinno: śmiech czy łzy. No i wyszło średnio - mało śmieszna komedia z patriotycznym komentarzem w tle.

Stary Huzar spełnił swoją rolę, stając na straży szaleństwa, sukcesywnie jednak ogołacany był przez dramaturga z tekstów na tematy ważne, by pod koniec zająć się kwestiami damsko-męskimi, a na sam finał znowu dorzucić do pieca polskiego błota. Żywy obraz, jaki ustawia, ma chełpić się przywarami narodowymi, jak: rozpusta, chciwość, zdrada, fałsz, melancholia, zawiść, złośliwość, zbrodnia. Major nazywa to Polską. Jak więc rozeznać się i rozsmakować w dziele tak skrojonym? Można mieć żal, że dla bezpieczeństwa "nie pojechano" głębiej, mocniej? Czy być wściekłym na pocięcie Fredy tak, że trudno odczytać lekkość, subtelność znaków i rozsmakować się w konwencji komizmu? Wybór nie jest jednoznaczny, choć nie znajduję głębszego uzasadnienia konstruowania na siłę obrazu Aleksandra Fredy jako piewcy narodu, obrońcy spraw najważniejszych czy domniemanego rewolucjonisty swoich czasów, protoplasty genderyzmu nadwiślańskiego a nawet bromance'u! Uniwersalność komedii Fredry, jak mi się zdaje, wynika wprost z ulotności języka, finezji sytuacji komicznych, podkreślaniu śmiesznostek, błahostek i modelowaniu postaci dramatu.

A przecież tak ciekawie i spektakularnie zaczyna się spektakl. Bardzo dobrze dobrana scenografia Magdaleny Gajewskiej już sama w sobie wprowadza tropy, które dają powody do przeniesienia widza w świat obłędu i klaustrofobii. Wysuwany "kontener przeszłości", niczym klapka w mózgu pacjenta, kontrolowany jest przez pobielonego na twarzy, demonicznego Starego Huzara, "stręczyciela" wchodzącego w monodialog z Majorem ubranym w szpitalny kitel. Białe ściany podkreślają obcość i nienaturalność, w jakich odbywa się wyścig promałżeński, prokurowany przez napastliwe, taktycznie posuwające się galopem i w zespołowym natarciu, siostrunie najstarszego stopniem huzara. Czy nie starczyłoby tego na uszczypliwe nawiązanie do współczesności? Reżyser, Adam Orzechowski, który co jakiś czas ("Zawisza Czarny", "Broniewski", "Śmierć białej pończochy") wyraża potrzebę "opryskowej" kontestacji współczesności, tym razem za bardzo zaufał dramaturgowi, dowodzącemu, że skrupulatnie wyszukane teksty stworzą nową jakość klasycznej komedii. Otóż jakość ta została zhakowana.

Robert Ninkiewicz, w wiodącej roli pięćdziesięciolatka+ walczącego z wizualizacjami przymusowego małżeństwa, jak zwykle dowiódł swojej sprawności scenicznej, koncentrując się na wydobyciu smaków sytuacyjnych i próbując, w miarę jak pozwalał na to dopisany tekst, ocalić swoją postać od jednoznaczności. Ciekawie wypadły Monika Chomicka-Szymaniak (Pani Orgonowa) i Marzena Nieczuja-Urbańska (Pani Dyndalska), mierząc się z przerysowanymi rolami. Bardzo smakowitą scenę stworzyła Magdalena Boć (panna Aniela), szarżując i ujeżdżając, wspólnie z Markiem Tyndą (Rotmistrz). W okolicznościach sztandarowej prowokacji (aktorka miała na sobie sukienkę stylizowaną na sztandar jednostek Sił Zbrojnych RP), z fragmentem imitującym Order Wojenny Virtuti Militari (z "Broniewskiego"?) w tle, aktorzy z wyczuciem i lekkością uszczegółowiali swoje zainteresowania i preferencje. Szkoda, że Justyna Bartoszewicz otrzymała zadanie bycia jedynie "genderówą", bo zdecydowanie mogłaby ożywić to przetworzone środowisko społeczne, jakie "grasowało" w tym spektaklu.

Muzyka Marcina Nenko wielokrotnie wpisywała się adekwatnie w dramaturgię, jak też budowała kolejne znaki, jednak odnosiło się wrażenie, że tworzyła odrębny świat, poza spektaklem. Dodatkowo, po raz kolejny, zawiodło ustawienie głośności muzyki w stosunku do mówiących bez mikroportów aktorów. Słyszalność i rozumienie były przecież i tak już utrudnione ze względu na tempo wielu wypowiadanych kwestii, w tym pisanych przestarzałym językiem i np. trzynastozgłoskowcem.

"Damy i huzary" w oryginale mogą niejednego zniesmaczyć powściągliwie przedstawioną praktyką szlachecką - wystawiania na licytację młodej dziewczyny, aby związała się z o wiele starszym mężczyzną, by zapewnić sobie stabilność i poważanie. U Fredry niesmak potęguje fakt, że dziewczyna ma wyjść za 40 lat starszego wuja w pierwszej linii. "Damy i huzary, czyli Play Fredro" w Teatrze Wybrzeże pozostawiają wyraźny niedosyt i rozczarowanie, że "hicior" zburzył nie tylko czwartą ścianę w domu wariatów, ale że niczym rozbójnik (węg. huszár - rozbójnik) zadał gwałt konceptowi komedii.



Katarzyna Wysocka
Gazeta Świętojańska
21 sierpnia 2018
Portrety
Adam Orzechowski